piątek, marzec 29, 2024
Follow Us
×

Ostrzeżenie

JFolder::pliki: Ścieżka nie jest folderem. Ścieżka: /home/kur365/domains/kurier365.pl/public_html/images/88.
×

Uwaga

There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery Pro plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder: images/88
środa, 15 grudzień 2010 03:28

Wino, wołowina, Argentyna Wyróżniony

Napisał
Oceń ten artykuł
(3 głosów)
Gardziel Diabła Iguasu pobudza apetyt Gardziel Diabła Iguasu pobudza apetyt Tomasz Brzozowski

Argentyńczycy mają wszystko. Tropiki na północy, lodowce na południu, pustynie na zachodzie i najlepszą wołowinę pod słońcem. I wino. I piwo też.

Parilla. To słowo które {jumi [*4]}należy zapamiętać wybierając się do Argentyny lub Urugwaju. Oznacza restaurację specjalizującą się w grillowanym mięsie. W szczególności zaś Wołowinie. Napisałem dużą literą, ze względu na szacunek jakim obdarzyłem argentyńską Wołowinę. W zasadzie, podobnym szacunkiem trzeba by obdarzyć wino i piwo. Piwo marki Quilmes.
W
ołowina. Wołowina pasie się na pampasach. Tam, powoli żując trawy i ziółka, wśród pięknego krajobrazu, przygotowuje się do wypełnienia misji swego żywota. Dzielą później wołowinę starannie, zgodnie ze sztuką przywiezioną tutaj z Hiszpanii. Są żeberka – asado, jest polędwica – lomo, chiorizos – kiełbaski. Są też grillowane rzeczy, o które lepiej nie pytać. Smakują wyśmienicie, ale znajomy Argentyńczyk Stefan Ibarra, jeden z niewielu mówiących w naszym języku, potomek polskich emigrantów, uśmiechnął się i powiedział „nie pytaj”. To miły człowiek, wie co mówi i jest o głowę wyższy ode mnie, więc od razu pomyślałem że ma rację.

Królową grilla jest lomo de choriso - polędwica wołowa - najlepiej oczywiście krwista podana z sałatą i jakżeby inaczej czerwonym winem. Mięso jest niezwykle delikatne, rozpływa się dosłownie w ustach. W pewnej uroczej restauracji w Mendozie, stolicy wina argentyńskiego, rozpłynęło mi się ¾ kilograma tej polędwicy i jeszcze kilka kawałków innych specjałów. Tak rozbudowana konsumpcja nie byłaby możliwa bez przyjaciela krwistej wołowiny – czerwonego wina. W tym przypadku był to Malbec od Weinerta. Co warto zauważyć, porcje mięsa w Argentynie zwykle są „doważone”, a w smaku wyśmienite. Tak, wyśmienite właśnie. Na tym o Wołowinie koniec, bo można opisywać podobne doznania z Buenos Aires, Iguazu oraz Montevideo lub Colonii del Sacramento bez końca. Słowem Wołowina, Urugwaj Argentyna.

 

Przepis. Polędwica wołowa z grilla

Polędwicę nacieramy czosnkiem z oliwą. Dajemy na ruszt. Tak po prostu. Jak dla mnie wystarcza po 5 min z każdej strony. Na talerzu posypujemy solą dość obficie. Sos który wypływa z mięsa staje się słony dzięki temu każdy kawałek w nim umoczony smakuje. Czas grillowania zależy od upodobań grillującego. Ci którzy nie lubią mięciutkiego krwistego mięska mogą sobie dłużej. Będą mieli nie hugoso – krwisty tylko well-done wypieczony. Świetną modyfikacją przepisu która obowiązuje w europie jadającej wołowinę jest dodanie świeżego rozmarynu. Podajemy do tego sałatę z pomidorami z sosem vinegrette oraz bagietkę. Można znaleźć wiele przepisów na grillowaną wołowinę po argentyńsku. Można przygotować smaczne sosy, macerować mięso przyprawach, ale prawda jest taka, że ten najprostszy przepis to jest właśnie smak Argentyny.

De facto w tym systemie, oliwa, czosnek, grill, można przygotować każdy rodzaj wołowiny. Smaki i konsystencja różne, od twardych jak podeszwa kawałków, choć wcale smacznych, do rozpływających się w ustach. Dla przykładu żeberka krojone w cienkie pasy czyli asado de tire, są również bardzo smaczne. Choć trochę pracy przy gryzieniu nas czeka. Żeberka cięte powinny być w poprzek żeber na paski szerokości ok 3 cm i następnie grill.

W ino. Wino rośnie w winnicach z widokiem na Andy. A w zasadzie na najwyższą ich część, w środku której wyrasta najwyższy po himalajskich ośmiotysięcznikach szczyt Akonkagua. Wino w Mendozie ma jak w raju. Gorące suche powietrze spływa z rozgrzanych słońcem górskich stoków. Wprost do korzeni, rureczką plastikową, doprowadzana jest krystalicznie czysta woda. Pochodzi ona z jednej tylko rzeki zasilającej całą prowincję. A słońce praży bez miłosierdzia nieosłonione chmurką małą choćby. Jak przystało na prowincję Mendoza, której stolicą jest Mendoza, rzeka nazywa się Mendoza. Rzeka rozprowadzona kanałami na kamienistą pustynię została ujarzmiona już w okresie prekolumbijskim. Zrobili to Inkowie. Hiszpanie podbiwszy te tereny przytomnie kontynuowali dzieło inżynieryjne rdzennych mieszkańców. Tam gdzie woda dopływa, na pustyni rozkwita życie. Tam gdzie nie, nadal pustynia. A wino grzeje się w tym swoistym piekarniku i dojrzewa. Dojrzewa co roku tak samo. Bo w Mendozie nie ma „złych lat”. Bo w Mendozie proszę Państwa, nie pojawiają się nagle niezapowiedziane opady i brak słońca, i kwasek z powodu jego braku, a niestety u nas, w Europie, złe lata to normalka. A tam, same dobre lata mają. Pozazdrościć. Miałem przyjemność wypić kieliszek wina w winnicy Catena Zapata cieszącej się opinią jednej z najlepszych na świecie. Sączyłem, spoglądałem na monumentalne Andy i zastanawiałem się co zrobić żeby częściej tu bywać. Warto wspomnieć, że absolutną specjalnością Mendozy jest szczep Malbec – czerwone, bogate taninowe wino. Rośnie tam na wysokości od 500 do 1500 metrów n.p.m. To ważne. A ważne dlatego, że im wyżej tym większe wahania dobowe temperatur. Im większe wahania, tym grubsza skórka. Im grubsza skórka tym więcej w niej barwników i tanin odpowiedzialnych za smak. I tak mieszanki różnych wysokości dają wina co się zowie. Nie tylko czerwone. Białe Chardone od Weinerta popijane w gorące popołudnie podnosi człowieka na duchu. Choć, zbyt zachłannych może doprowadzić do upadku. Tak z kronikarskiego obowiązku Argentyna jest piątym co do wielkości producentem wina, szóstym konsumentem, a jego 75% produkowane jest w Mendozie. Od mniej więcej 20 lat Argentyna stara się dać zauważyć jako eksporter wina. I to dobrze. Dobrze dla ludzi którzy lubią wino. No i oczywiście dla Argentyńczyków.

Zdjęcia i BuenosAires, wospadów Iguasu oraz Colonii del Sacramento

{gallery}88{/gallery}

P

iwo. Piwo Quilmes. Stout i red. Dawno temu w Hiszpanii w Toledo sprzedawczyni z niewielkiego sklepiku nauczyła mnie pierwszych słów po hiszpańsku. Una serveza grande friga porfavore. Odtąd w kraju ciepłym, albo gorącym, zimna butla piwa drzemie w mym ręku przez cały czas trwania wyprawy. Powstaje pytanie: po co? I tu rozumnie odpowiadamy: aby upał znieść lepiej. Właściwie użyte piwo, czyli sączone naprawdę powoli, pozwala nieco szybciej pozbywać się organizmowi ciepła. Prawdę tę usłyszałem z ust człowieka którego już nie pamiętam, ale zdanie głęboko zapadło w moje serce, w moją pamięć, w rzekłbym jestestwo całe i rozgościło się tam na dobre.

Browar Quilmes założył w 1888 Otto Bamberg niemiecki imigrant. W latach dwudziestych XX wieku był to już największy browar w Argentynie i dzisiaj posiada 75% rynku. A piwo, nie tak jak w Polsce, wraz z koncentracją w wielkich korporacjach. W Argentynie ma smak i zapach, jest odróżnialne jedno od drugiego. Najbardziej cieszy mnie to, że występują tam ciemne odmiany Stout i Red. Obydwie doskonałe w smaku. O obydwóch śnię, obydwóch chcę. Wielbiciele ciemnego mogą spokojnie do Argentyny. Będą zadowoleni.


 

Kajmak. Serce palmy. Puding ze słodkiego ziemniaka. Kajmak możemy kupić wszędzie. To coś jakby symbol narodowy. Powszechny jest. Z dodatkami z różnych owoców np. marakui. Jak to kajmak słodki, aromatyczny, niezły. Deseru z serca palmy spróbować trzeba. Choć ludzie nie bobry, jak widać rdzeń drzewa palmowego też przyswoją. Mnie nie zachwycił, ale sprawiedliwość oddać trzeba, ma coś w sobie. No i pudding ze słodkiego ziemniaka. Jak na mój gust za słodki. Ale gdy polejemy kwaśnym jogurtem rozwija nagle skrzydła i unosi kubeczki smakowe konsumenta znacznie nad powierzchnię nijakości kulinarnej. Dobry jest.

Rzeczy praktyczne (mniej lub bardziej). Bilet do Argentyny to wydatek 4-5 tysięcy. Będziemy prawdopodobnie lecieć przez Madryt i warto jeśli mamy więcej niż 4 godziny wybrać się choćby na chwilę do stolicy Hiszpanii. Dojazd to ok. jedna godzina kolejką lotniskową i metrem do centrum. Punkt obowiązkowy żarłoka to Museo del Jamón.

Buenos Aires. To 14 milionowa metropolia. Możemy znaleźć tu wszystko czego dusza zapragnie i czego należy się wystrzegać. Dusza pragnie jeść to jasne, i restauracji znajdziemy bez liku. Doradzam siadanie tam gdzie jest dużo tubylców. Zwykle nie najdrożej a smacznie.

Jeśli dusza zapragnie sztuki, to Museo National de Bellas Artes. Naprawdę warto. Jest teoria że tutaj nastąpił rozwój przedwojennej sztuki europejskiej. Europa po traumie II wojny zniszczyła wiele by powołać inne nurty żeby dać sobie radę i okropnościami wojny. Argentyna rozwijała się bez przeszkód.

Stanowczo wystrzegamy się noszenia biżuterii wszelakiej. Koleżanka która utrzymywała, że jej złoty słonik przynosi szczęście być może miała rację. Słonik przynosi szczęście, ale od wieczornego spaceru już nie jej.

 

I

guasu. Cud i basta. Dwa dni zwiedzania. Jeden od strony brazylijskiej, drugi argentyńskiej. Park Force de Iguazu to dobrze zarządzany kombinat gdzie za kanapkę zapłacimy około 12 dolarów. Duża i smaczna trzeba przyznać, ale jednak 12. Przewodnik po stronie brazylijskiej jeszcze w autobusie proponuje świetny obiad za ok 40 dolarów. Nie ulegać. Wybrać samemu po dotarciu do miejsca postoju. Bilety wstępu po stronie brazylijskiej i argentyńskiej to całkiem spory wydatek, ale tak jak wycieczka hybrydą po wodospadach z wpływaniem pod nie to inwestycja w niezapomniane przeżycia, znaczy się warto.

 

Mendoza. Wycieczka pod Akonkaguę, most Inków i do Uspallaty. To ostatnie znane z powodu kręcenia plenerów do "7 lat w Tybecie" z Dżonym Deepem. Dziewczęta i panny wiedzą o co chodzi. Faceci nie wszyscy. I dobrze.

Winnice. Tu dobrze wizytować Catena Zapata - wysoko w rankingach światowych. I Weinerta. Może nie tak wysoko, ale warto. Choć znajdziemy całą masę winnic do których też pewnie warto np. znany na rynku polskim Norton. Nie byłem i już żałuję.

 

Przejazdy. Tych których stać na samoloty ucieszę. Wewnętrzne linie są dobrze rozbudowane i można polatać. Tym których nie stać polecę z czystym sumieniem jedną z kilkudziesięciu firm autobusowych które wiozą człowieka w pozycji leżącej, z klimatyzacją i posiłkami. Idziemy na dworzec autobusowy i wybieramy, i przebieramy w ofertach. Koszt Buenos – Iguazu w obydwie strony ok 90 dolarów. Autobus jedzie nocą 12-14 godzin Człowiek wstaje w zasadzie wyspany. Lot to wydatek 250 – 500 dolarów.

 

ps. To, że o Buenos jest tylko dwa zdania dowodzi iż ten tekst jest o doznaniach kulinarnych. Bardziej. Ale nie dowodzi, że nie byłoby się czym napaść duchowo. Zresztą pozostałe miejsca też zasługują na więcej tekstu. Ale to byłaby opowieść o czymś innym.

 

Przepis. Guacamole.To sos który możemy podawać do chipsów kukurydzianych, tortilli jako przystawkę do mięs, i co się komu jeszcze spodoba. Jego rodowód sięga czasów azteckich. Baza to awokado, sos z limonki i sól. Reszta do dodatki. Ale to dodatki wyraźnie ważne.

Najbardziej rozpowszechniona wersja to: awokado 1 szt, sok z 1 limonki, cebula 1 szt, pomidor 1, ząbek czosnku, tabasco ok 1 łyżeczki, kolendra kilka gałązek, sól,

Awokado rozgniatamy resztę drobno siekamy, mieszamy razem odstawiamy na 20 min żeby nabrało mocy urzędowej

 

Przepis. Naleśniki z Dulce de Leche.To naleśniki z kajmakiem. Ciasto naleśnikowe tradycyjne. Kajmak natomiast najprościej uzyskać gotując puszkę ze słodzonym skondensowanym mlekiem przez ok 2 godziny. Do garnka z wodą wkładamy puszkę i gotujemy na wolnym ogniu. Nie podgrzewamy puszki jako takiej bo wystrzeli i słodki lepki sos poparzy trwale wszystkich dookoła. A to ma być smaczne danie, a nie pasmo cierpień. Naleśnik taki podany z bitą śmietaną jest przedmiotem porządania i westchnień moich.

 

{jumi [*6]}
Więcej w tej kategorii: Śladami Polaków w Peru »

a