Wydrukuj tę stronę
sobota, 25 czerwiec 2011 23:04

Od Las Vegas do Los Angeles Wyróżniony

Napisane przez Michał Fajbusiewicz
Oceń ten artykuł
(0 głosów)
Od Las Vegas do Los Angeles Fot. Michał Fajbusiewicz
... czyli demokracja po amerykańsku okiem dziennikarza śledczego i podróżnika Michała Fajbusiewicza.

JASKINIA ZŁA

Gdyby{jumi [*4]} ktoś po raz pierwszy zwiedzał USA, a swą podróż rozpoczął od niezbyt „starego" Las Vegas – odwiedzając dalsze rejony tego swoistego świata w pigułce – mógłby doznać szoku obyczajowego. Bowiem mimo tego, że amerykanie chwalą się swą demokracją, jako najlepszą na świecie, to nie ma chyba równie restrykcyjnego kraju (pomijam państwa arabskie) jeśli chodzi o picie, życie seksualne młodych, palenie... i to nie tylko tytoniu. Mało kto pewnie wie, że na przykład za posiadanie w aucie otwartego alkoholu, można stracić prawo jazdy, a za jego spożywanie w czasie podróży (dotyczy to też pasażerów) można trafić do aresztu. Alkohol w aucie można mieć tylko w bagażniku... i to z akcyzą. Dużym mandatem grozi posiadanie na ulicy (wcale nie tzw. spożywanie) alkoholu, który nie jest szczelnie opakowany i jest widoczny dla przechodniów. Polaków zaskakuje fakt, że do żadnej knajpy, czy tez dyskoteki nie wejdzie się wieczorem bez okazania dowodu tożsamości (w zależności od stanowych przepisów od 18 do 21 lat).

Byłem jedną z nielicznych osób, których te restrykcje nie dotyczyły – piszę to ze smutkiem, bo towarzysząca nam w podróży piosenkarka Kasia Kowalska musiała pokazywać paszport kilkanaście razy, co rzecz oczywista, jako matce 14-letniej córki sprawiało jej ogromną radość. Brnąc w obyczajowe rygory wspomnę, że w niektórych stanach USA, aby odbyć stosunek z ukochaną trzeba czekać aż dziewczyna ukończy 21 lat (jeśli ktoś doniesie o zaistniałym fakcie, „autorowi" grozi 5 lat więzienia). Jeśli nastolatek wypiłby piwo w barze - właścicielowi zamykają lokal i grozi mu wysoka grzywna. Dlaczego rozpisałem się o tych amerykańskich demokratycznych restrykcjach? Dlatego bowiem, że nie wiedzieć czemu wszystko to obowiązuje prawie wszędzie, poza osławionym Las Vegas.

{gallery}4253{/gallery}

Toć to w Polsce trudno znaleźć na ulicy obywateli kroczących z kielichem w dłoni, a tu proszę, wytworne damy paradują z szklankami szampana w ręku, na szpilkach, których nie powstydziłyby się najlepsze diwy estrady (po północy najczęściej owe panie niosą dopiero co kupione „modowe szaleństwa" ... w dłoniach). Większość dziewcząt mocno wstawiona, u panów to standard. To wszystko można zaobserwować wieczorem na ulicach, wśród przewalających się tłumów w Las Vegas. Rocznie przyjeżdża tu ponad 30 milionów turystów, wabionych niekoniecznie swoboda obyczajową - głównie legendą i mitem Las Vegas. Oglądając to co się tam dzieje, z jakim bogactwem mamy do czynienia, ogarniał nas dziki śmiech, kiedy słyszy się o kryzysie w USA.

Nie wiem czy dziewczyny (bądź damy) ubierają się tu, przyjeżdżając, dobrze i modnie, ale na pewno bogato. Na dodatek robią to bez żadnych zahamowań, jakby nie zauważając swej wagi i wad. Wszyscy są tu krzykliwi, rozbawieni, spontaniczni. Dominują młodzi, fetując urodziny, zamążpójścia, czy też zbliżające się ukończenie uczelni. Luksusowe limuzyny co chwilę podwożą pod dziesiątki hoteli, iście karnawałowe korowody (nomen omen – najlepiej się to komponuje pod hotelem Wenecja).

Las Vegas powstało niespełna sto lat temu (prawa miejskie otrzymało w 1911 r.) właściwie z niczego, na zupełnym pustkowiu . Do niezbyt zacnych hoteli zjeżdżało się towarzystwo nie najlepszej proweniencji. Boom nastąpił w latach 50-tych. W krótkim czasie pierwsze hotele Sahara i Flamingo obrosły legendą. Sahara – dzięki występującym tu w latach 50-tych Elvisowi Presley'owi i tzw. grupie Rat Pack (paczka szczurów) z Frankiem Sinatrą, Deanem Martinem, Joey Bishop, Sammy Davis Jr. i Shirley MacLaine.

Z kolei hotel Flamingo (mieliśmy tu nocleg – 130 $) słynie z tego, że wybudował go słynny wtedy gangster Benjamin „Bugsy" Siegel. Pół roku później zamordowany we własnym hotelu przez nieznanych do dziś sprawców. Otwarcie hotelu i kasyna Flamingo w grudniu 1946 roku zapoczątkowało Las Vegas Strip – najbardziej znany odcinek miasta, przy którym znajdują się najsłynniejsze kasyna.

Do dziś ostała się tylko Sahara, z niezbyt ciekawym towarzystwem w kasynie, Flamingo – to już zupełnie nowy budynek. Ale przy głównej alei – Las Vegas Boulevard są setki hoteli „ubranych" w architekturę Paryża, Londynu, egipskich piramid, czy też starożytnego Rzymu. Najbardziej „odlotowym" jest chyba Wenecja, gdzie w środku hotelu... można odbyć romantyczną przejażdżkę gondolą. Każdy hotel oprócz gigantycznego, mocno zadymionego kasyna, ma dziesiątki luksusowych sklepów i ogromne sale widowiskowe, w których co wieczór odbywa się Show. Sadzę, że jednego dnia jest w Las Vegas więcej koncertów niż przez cały rok w Polsce. Kiedy traciliśmy centy - w kasynach koncertowali Celine Dion, Cher, Barry Manilow, „szły" słynne musicale „Cirque du Soleil", „Elvis", „The Beatles".

Nad ranem na ulicach można spotkać śpiących na chodnikach (może to spłukani w kasynach) i tysiące turystów wracających z balang do swoich hoteli. My, ponieważ niespecjalnie nam poszło w kasynie, w barze o szumnej nazwie Hot Dogs Polish, posililiśmy się za cztery dolary tym popularnym daniem.

Od 1976 roku Las Vegas straciło monopol w USA na hazard – powstała konkurencja, na wschodnim wybrzeżu – Atlantic City. Wtedy też zakończyła się era małych kasyn, a rozpoczęto budowę ogromnych kompleksów o charakterze wypoczynkowo – rozrywkowym dla turystów, urlopowiczów, hazardzistów...i uczestników konkurencji i zjazdów.

Moja przyjaciółka z Nowego Jorku – Larissa, grafik komputerowy, uważa, że USA dziś już nie mogłoby istnieć bez Las Vegas. Od wielu lat przylatuje tu kilka razy w roku z córką, aby stracić „parę centów", zobaczyć co nowego w rozrywce.... i kupić „szałowe ciuchy".

WIELKI KANION I DROGA „ MATKA"

W Las Vegas wynajęliśmy vana na 8 osób (ok. 100 $ dziennie, ale pali jak „smok" – ok. 25 litrów po ok. 2,20 zł.) i planowaliśmy przez 8 – 10 dni dojechać poprzez San Francisko do Los Angeles. Nie zrobiliśmy dokładnego planu podróży, zważając, że będziemy pokonywać góry, a zimą mimo, że to USA – nie wszystkie drogi są przejezdne. Nim jednak „wystartowaliśmy" w stronę Pacyfiku, postanowiliśmy zlustrować jedną z największych atrakcji Ameryki – Wielki Kanion (ok. 400 km od Las Vegas). Podróżowanie po USA jest rzeczą nader prostą, ale i denerwującą. Prostą, bo nie znam kraju o tak świetnej sieci autostrad i dróg, a denerwującą, bo na pustych tu o tej porze autostradach można poruszać się z prędkością 65 mil na godzinę (ok. 100 km/h).

Po drodze oglądamy słynna zaporę i elektrownię Hoovera, położoną w Mead Kanion, zaporę, która utworzyła na tej pustyni ogromne (17 km długości) jezioro, zaopatrujące od końca lat 30-tych Las Vegas w wodę i prąd. Na zaporze zmiana czasu (o 1 godzinę), ale co ważniejsze, granica stanów Nevada i Arizona – do której wjeżdżamy. Nie będę się kusił, aby opisać jakie wrażenie robi Grand Canion – mogę powiedzieć jedno: filmy i zdjęcia nie oddają ogromu tego niezwykłego zjawiska przyrodniczego, które powstało 4310 milionów lat temu (nie sprawdzałem kto to policzył).

{gallery}4253a{/gallery}

Zima nie jest dobrą porą do oglądania tego jednego z siedmiu cudów świata, bowiem od północy są zamknięte wszystkie punkty widokowe. Oglądaliśmy więc ten ogromny czerwono – różowy rów od południa i żałowaliśmy, że zaplanowaliśmy tylko jeden dzień na zwiedzanie. Punktów widokowych rozpostartych na dziesiątkach kilometrów jest kilkadziesiąt. My „zaliczyliśmy" zaledwie 8. Zwiedzanie zimą ma też zalety, bowiem nie ma tu tłoku i godzinnych oczekiwań na miejsca parkingowe i dojścia do tarasów widokowych, a co ważniejsze nie ma niemiłosiernych, letnich upałów.

Noclegów na trasie nie planowaliśmy, postanowiliśmy nocować w małych „filmowych" miejscowościach, w hotelach typu „rancho" (30 – 40 $ za dwójkę bez śniadania). I to się udaje bez problemu, choć schludne pokoiki z ogromnymi łóżkami są w amerykańskim bezguściu. Kiedy jemy w przytulnych knajpkach śniadania, nie dziwimy się, że większość Amerykanów cierpi na otyłość, tylu frytek i bułek dodanych do samych jaj i bekonu nie widziałem nigdzie na świecie. Kierujemy się w stronę Kalifornii, w planie mamy dotarcie do kilku Parków Narodowych – w tym najsłynniejszego – Sekwoi. Przemierzamy setki mil zupełnej pustyni, ze słynna Doliną Śmierci. Co kilkadziesiąt minut pojawia się jakieś opustoszałe miasteczko, niektóre zupełnie wyludnione (po poszukiwaczach złota).

Zatrzymujemy się na dłużej w Williams, bowiem tu krzyżuje się najsłynniejsza droga numer 66 nazwana przez Johna Steinbecka Drogą Matką, łączącą wschód USA (Atlantyk) z zachodem (Pacyfik). Ta licząca sobie blisko 4 tysiące kilometrów droga, była w początkach XX wieku głównym szlakiem osadników prących na „dziki zachód". O drodze tej śpiewali Nat King Cole, The Rolling Stones i Depeche Mode. Drogę „uśmiercono" w 1956 roku, kiedy to zapoczątkowano budowę nowoczesnych, czteropasmowych autostrad (pozdrowienia dla ministra Grabarczyka). Drogę opiewa wiele legend, książek i filmów, dziś stanowi właściwie atrakcję turystyczną, z zachowanymi maleńkimi zjazdami i stojącymi w środku pustyni dystrybutorami z paliwem. W niewielkim Williams, co druga knajpka ma w nazwie „Route 66".

W jednej z takich tawern, pełnej potomków Indian, o urodzie jakże odmiennej od przeciętnego Amerykanina, jemy najlepsze steki – tzw. T – Bone Steak (20 $). Czujemy się trochę jak statyści uczestniczący w klasycznym westernie, nie brakuje tu bowiem facetów o pooranych twarzach, w ogromnych skórzanych kapeluszach. Kolejne dwa dni to swoista walka z zimą, górami, serpentynami... i nieoczekiwanie zamkniętymi ze względu na śnieg drogami. Na razie Parki Narodowe Kalifornii są dla nas nieosiągalne – rekompensatą są skąpane w słońcu, ośnieżone góry Sierra Nevada, z najwyższym szczytem kontynentalnej części USA – Mount Whitney (4421 m. n.p.m.). Niekończącymi się serpentynami docieramy do kalifornijskiego raju dla wędkarzy, położonego wysoko w górach, otoczonego jeziorem Isabella, Kernville, zwanego też KERN RIVER FISH . Choć to nie sezon, to właściciele miejscowych moteli i hotelików nie chcą spuścić z cenowego poziomu i trzeba zapłacić za noclegi tak jak latem (60 – 80 $ za dwójkę).

Wreszcie po blisko dwudniowej podróży docieramy do Parku Narodowego Sekwoi, który powstał jako drugi w USA, już w 1890 roku. Główną atrakcją tej przyrodniczej okazałości są mamutowce olbrzymie, w tym największe na świecie drzewo – General Sherman Tree (Drzewo Generała Shermana). Niewielu turystów wie, że oprócz lasu olbrzymów Sekwoi Park ma ponad 240 jaskiń (co chwilę odkrywane są nowe) z najdłuższą w Kalifornii, liczącą 32 kilometry długości.

Zjeżdżamy z gór kierując się w stronę San Francisko. Jak diametralnie zmienia się krajobraz, zamieniając góry i kręte drogi, na niekończącą się równinę przypominającą polskie Mazowsze, pełne sadów i stad bydła wypasających się na łąkach. Monotonny krajobraz „ratują" setki hektarów gajów pomarańczowych, z cudownie pachnącymi owocami. Pokusa spróbowania tych owoców sprawia, że przez moment stajemy się polskimi złodziejami, ale naprawdę było warto.

W drodze do wybrzeża Pacyfiku „zaliczamy" jeszcze Sacramento – stolicę Kalifornii, miasto niepodobne do innych w tym Stanie, bardzo czyste, o znakomicie uporządkowanej, nowoczesnej architekturze, ze starówką wyglądającą jak scenografia do filmu kowbojskiego (dobrze zachowane domy osadników), stacją kolejową słynnej linii Pacyfik i replika Kongresu USA – Capitolu (zwiedzanie bezpłatne). Wiele portowych knajpek kusi owocami morza, a neony próbują przekonać, że tu zjesz największego i najlepszego lobstera na świecie.

ZAPACH TRAWY, ZAPACH SŁAWY

Nie chcę opisywać miasta położonego na 48 wzgórzach – San Francisko, gdyż uważam, że jest to jedno z najpiękniejszych na świecie (na pewno w USA), a wszystkim znane jest z dziesiątek kręconych tu filmów, czy też reklam. Zawsze sądziłem, że słynny, przemierzający górzyste ulice tramwaj – to wyłącznie turystyczna atrakcja – otóż nic błędniejszego – owszem atrakcja dla turystów, ale i jeden z głównych środków komunikacji mieszkańców tego fascynującego miasta. Zachowano do dziś niezwykłe rozwiązania techniczne sprzed blisko 100 lat i dalej, tak jak wtedy, można podróżować niczym przysłowiowe winogrono, zwisając z okalających każdy wagon schodów. W mieście jest kilka linii liczących po 5 i więcej kilometrów, a jazda tramwajem jest najlepszym środkiem do zwiedzania tego miasta żyjącego w ciągłym strachu przed zdarzającymi się tu kataklizmami – trzęsieniem ziemi. Żegnając się z miastem (hotel w centrum ok. 100 $), przejeżdżamy przez jeden z najsłynniejszych mostów świata Golden Gate (Złote Wrota) i wczesnym rankiem ze wzgórz, na których są pozostałości fortu, podziwiamy wschód słońca i panoramę miasta z legendarną wyspą – więzieniem Alcatraz na pierwszym planie.

Kolejna atrakcja Kalifornii, to prawie wisząca nad oceanem droga wzdłuż klifów półwyspu, jedyna chyba na świecie autostrada prowadząca wzdłuż Pacyfiku, przez kilkaset mil do Los Angeles (przy wyjeździe z miasta 8 pasów ruchu !!!). Właściwie to luksusową autostradą nie da się jechać, bowiem co chwilę są widoki nabrzeża tak niezwykłego, że trzeba się zatrzymać, zobaczyć, zrobić zdjęcia. Nie wiem czy tydzień starczyłby na penetrację tego luksusowego wybrzeża i dziesiątek położonych na plażach „sopotów" z domami wartymi setki tysięcy dolarów. Nie będę pisał, kto tu ma rezydencje. Ale czym bliżej Los Angeles, są to bardziej znane nazwiska, o których przeczytać można w kolorowych pismach. Niektóre rezydencje, oblewane oceanicznymi falami „rzucają na kolana", ale są i takie „gargamele", że zaprojektowanie ich i wybudowanie, jest możliwe tylko w Ameryce.

Bardzo rozczarowało mnie Malibu – miasto miliarderów, w którym nie można nawet zobaczyć plaży, bowiem wszystkie doń dojścia są okalane prywatnym, wysokim parkanem. Z wielu „wizytowanych" na trasie kurortów, zauroczył nas Carmel, z klifowymi romantycznymi plażami i wyrastającymi na plaży, jakże polskimi sosnami. Jeden szkopuł w tym Carmelu, jedne z tańszych i skromnych rezydencji wystawionych do sprzedaży to 5 – 7 milionów dolarów.

Sześciopasmową autostradą dojeżdżamy do Los Angeles, a właściwie do jednej z najbardziej kultowych plaży Venice Beach w Santa Monica (tu też niezły nocleg za 45 $). Kilkumetrowy deptak wzdłuż szerokiej plaży zajmują głównie napakowani faceci o gołych torsach, „laski" na wrotkach i niedobitki ruchu hipisowskiego, który tu powstał, podobnie jak słynna grupa The Doors. Wszędzie zapach trawy, boć to przecież jedyny chyba stan w USA, gdzie za zgodą lekarza można oficjalnie palić „marychę". Wzdłuż plaży mnóstwo punktów oferujących tę używkę w różnych odmianach, oczywiście z zastrzeżeniem, że służy celom leczniczym. Ale nie trzeba się wcale tam kierować, potomkowie Boba Marleya (ubrani podobnie w dziergane, obszerne, wielobarwne berety) proponują jointa przy rogach ulic. Nam kręci się w głowie od unoszącego się tu dymu. Jest około południa i właśnie całe komuny hipisów budzą się do życia, wylegając na plażę, na śniadanie z trawki. Na szczęście nie karmią nią towarzyszące często im dzieci. Zastanawiam się z czego żyją i co tu robią. Kiedy pytam , mówią: „dołącz do nas, a dowiesz się wszystkiego, masz pociągnij..." .

Pociągnąłem, a i owszem, ale sok w restauracji Ivy At The Shore (Bluszcz), w której codziennie można spotkać aktorskie sławy (Sharon Stone, Sharon Osborne, Lara Flynn Boyl, i dawne gwiazdy naszego kina Jerzy Antczak i Jadwiga Barańska), a auta które podjeżdżają pod restaurację odprowadzają na parking niezwykle przystojni chłopcy. Krawaty kelnerów mają ten sam design jak karta menu, zastawa, czy tez obrusy. Specjalność tej sławnej restauracji to sałatka z owoców morza (50 $ , sok – 7 $). To ponoć obecnie najbardziej „hitowy" lokal w Kalifornii.

Wreszcie Beverly Hills i Rodeo Drive – ponoć najbogatsza (i najdroższa) ulica świata ze sklepami marek, których wymieniać nie muszę. Tu wszystko jest jak na filmach: przelewające się bogactwo, ubrania na spacerujących warte nieraz kilkanaście tysięcy dolarów, auta które ogląda się głównie w katalogach . Rozczarowuje natomiast Aleja Gwiazd, Chiński Teatr (tu początkowo wręczano Oskary) i Kodak Theatre, gdzie obecnie odbywają się uroczystości wręczania Oskarów. Dość tu brudno i kłębiący się, natrętny tłum przebierańców (sobowtóry Marlin Monroe, Batmana, Harry Potera, Franka Sinatry i dziesiątki innych gwiazd), którzy chcą wyciągnąć kilka dolarów za wspólną fotografię. Oglądamy gwiazdy i ich odciski rąk znane nam jedynie z filmów. Wokół dziesiątki sklepów z tandetnymi pamiątkami (możesz tu za dolary zostać „zdobywcą" Oskara).

Wieczory spędzamy na Sunset Boulevard – uliczce knajp i znanych kalifornijskich klubów takich jak Roxy, Viper Room (właścicielem był Johny Deep). Tu w punkowym klubie Key Club w oparach „marychy" słuchamy Lynch Mon i kilka innych zespołów, które mogą stać się wkrótce światowymi sławami.

Przed wylotem do Polski obowiązkowe zdjęcie pod ogromnym napisem Hollywood (przelot z Polski ok. 2600 zł.) .

{jumi [*6]}

Artykuły powiązane

© 2019 KURIER365.PL