Każda z tych części ma własną stolicę, pierwsza miasteczko Appenzell (5700 mieszkańców) druga — Herisau (15 tys. mieszkańców).
Ten niewielki obszar uchodzi jednak za kwintesencję szwajcarskości. Są tu góry — masyw Alpstein z najwyższym szczytem Säntis (2502 m n.p.m.) i trzema pięknymi górskimi jeziorami - zielone lasy i łąki w dolinach, zapach alpejskich ziół...
Bogate stroje ludowe wciąż są używane, głównie w czasie świąt i uroczystości religijnych, m.in. podczas procesji Bożego Ciała. O kobiecych strojach z Appenzell mówi się, że są najpiękniejsze w całej Szwajcarii: długie, sięgające do ziemi spódnice, koronkowe białe bluzki, a przede wszystkim efektowne koronkowe czepce na głowach i zausznice.
We wsiach i miasteczkach uderza duża liczba drewnianych domów, część z nich pięknie zdobionych. Kwitnie tradycyjne rzemiosło: tkactwo, hafciarstwo i dziewiarstwo. Nie narzekają na brak zamówień rzemieślnicy wyrabiający krowie dzwonki, skórzaną uprząż, pasy i szelki.
Nie może się też, rzecz jasna, obyć bez sera. Zdaniem znawców, spośród 450 gatunków szwajcarskiego sera dojrzały Appenzeller Käse jest podobno najwyrazistszy w smaku. Świetne są także tutejsze pierniki Appenzeller Bärli-Biber wypełnione masą migdałową albo orzechową. Z alkoholi — słynna gorzka wódka ziołowa Appenzeller Alpenbiter, której składniki — a właściwie proporcje użytych 42 ziół — stanowią ściśle strzeżoną od 111 lat tajemnicę.
Mieszkańcy małego kantonu kochają muzykę. Od końca XIX wieku muzykują w kwintetach: dwoje skrzypiec, wiolonczela, kontrabas i cymbały. Latem w górach zbierają się na „Stobede", czyli wspólne granie i śpiewanie, tańce i jodłowanie — to wszystko wciąż jest tu żywą tradycją.
Do Appenzell pojechałam pod koniec sierpnia. Trudno o lepszy moment. Po letnim wypasie pasterze właśnie sprowadzali stada krów z Alp w doliny. A to jest wielkie widowisko! I wcale nie dla turystów przeznaczone. Tradycja z dziada pradziada — tak się tu dzieje od wieków. Uroczyście, w ustalonym porządku schodzą z gór: na czele pochodu dzieci i białe kozy, za nimi pasterze i trzy krowy-przewodniczki, dalej całe jasno umaszczone stado, byk prowadzony za kółko w nosie, koń ciągnący wóz ze sprzętami gospodarskim, wreszcie na końcu właściciel stada, gospodarz, za którym biegnie „Bläss", niewielki tutejszy pies pasterski.
Policja zatrzymuje ruch w centrum maleńkiej stolicy, przechodnie przystają i pozdrawiają paserzy dumnie kroczących główną ulicą. Zafascynowani turyści nie wiedzą, co fotografować najpierw: barwne stroje mężczyzn (białe koszule, czerwone kamizelki, żółte i brązowe spodnie, skórzane szelki z metalowymi ozdobami, ukwiecone kapelusze i srebrne kolczyki w prawym uchu) czy wspaniale udekorowane krowy-przewodniczki z ogromnymi, złoto połyskującymi dzwonkami u szyi.
{gallery}14644{/gallery}
Byliby pewnie jeszcze bardziej oszołomieni, gdyby wiedzieli, ile trzeba zapłacić za te wielkie krowie dzwonki, ludowe stroje i ozdoby wykonane ręcznie z solidnych materiałów. Kilkanaście tysięcy franków, a bywa, że nawet dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy. Tradycja nie jest tania.
{jumi [*6]}