czwartek, kwiecień 18, 2024
Follow Us
×

Ostrzeżenie

JFolder::pliki: Ścieżka nie jest folderem. Ścieżka: /home/kur365/domains/kurier365.pl/public_html/images/6801.
×

Uwaga

There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery Pro plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder: images/6801
piątek, 30 marzec 2012 06:40

Rumunia - w poszukiwaniu Drakuli Wyróżniony

Napisane przez Ania i Marcin Szymczakowie
Oceń ten artykuł
(0 głosów)
Rumunia - w poszukiwaniu Drakuli fot. Ania i Marcin Szymczakowie

 Wśród większości Polaków pokutuje opinia, że Rumunia to kraj biedny, brudny, z zapyziałymi miastami, dziurawymi drogami i żebrzącymi Romami. Będąc tam mieliśmy okazję bardzo szybko przekonać się, że to utrwalone stereotypy mające niewiele wspólnego z rzeczywistością - piszą Ania i Marcin Szymczakowie.

 

Rumunia od 1 stycznia 2007 roku jest członkiem Unii Europejskiej, więc tak jak Polska, lub nawet szybciej, wyrównuje zacofanie spowodowane przez poprzedni ustrój. Zobaczymy tu pięknie odrestaurowane starówki kilkusetletnich miast, przejedziemy dobrymi drogami, zanocujemy w czystych i przyjemnych pensjonatach. Do tego na każdym kroku spotkamy się z życzliwością i uśmiechem jakim obdarzają nas Rumunii. To kraj, do którego na pewno warto pojechać, a podróż z dzieckiem dostarczy nowych niezapomnianych przeżyć.

Przygotowania

 Po zimowej egzotycznej wyprawie do Omanu, latem postanowiliśmy pojechać gdzieś bliżej. Gdy jeszcze podróżowaliśmy we dwoje, Europa nigdy nie była brana pod uwagę. Zawsze ciągnęło nas gdzieś dalej, na inne kontynenty. Planując podróż z naszą jedenastomiesięczną Igą braliśmy przede wszystkim pod uwagę jej wygodę i bezpieczeństwo. Rumunia jest krajem, do którego dość szybko można dojechać samochodem z Polski. Stwierdziliśmy też, że nie będzie tam wielkich upałów, jako że znaczna część kraju jest górzysta. Jadąc na wakacje małym samochodem bez klimatyzacji był to ważny argument. Poza tym w Rumunii mogliśmy połączyć dwie nasze pasje wędrowanie po dzikich górskich ścieżkach oraz poznawanie ciekawych historycznie i kulturowo regionów.

Jak na wszystkie wyjazdy z Igą zaopatrzyliśmy się w wielką apteczkę, tak na wszelki wypadek. Dołożyliśmy do niej plastry i gaziki leko, gdyż Iga coraz aktywniej wędrowała na czterech łapkach, wszędzie wkładając rączki i na jakieś małe wypadki mogło się przydać. Zabraliśmy też część jedzenia dla Igi, planując, że resztę dokupimy na miejscu w tych samych supermarketach co w Polsce. W rumuńskich sklepach okazało się, że słoiczki z jedzeniem dla niemowląt i kaszki owszem są, ale dwa lub trzy razy droższe. W Rumunii przemysł przetwórczy jeszcze „raczkuje”, więc większość artykułów spożywczych jest importowana z Węgier lub z Niemiec. No ale cóż było robić, dziecko musiało coś jeść i ważne by było to bezpieczne.

Maramuresz

W Rumunii postanowiliśmy zwiedzić trzy regiony: Maramuresz, Bukowinę i Transylwanię. Naszą podróż rozpoczęliśmy od miasta Satu Mare, do którego przyjechaliśmy w ciągu jednego dnia – od granicy Polsko-Słowackiej, przez Węgry. Iga świetnie zniosła dwudniową podróż z Warszawy, gdyż wyjeżdżaliśmy bardzo wcześnie, jak jeszcze spała i na miejsce dojeżdżaliśmy już około południa. Następnego dnia, z Igą w chuście, zwiedziliśmy miasto – przyjemną częściowo odrestaurowaną starą część oraz dziwaczną dzielnicę pozostałość po czasach Ceauşescu. Po rewelacyjnej kawie dla nas i ciepłej zupce dla Igusi ruszyliśmy w dalszą drogę w głąb regionu Maramuresz.

W tym malowniczym i bardzo ciekawym rejonie spędziliśmy kilka następnych dni. To był nasz pierwszy kontakt z Rumunią, więc wszystko wydawało się nowe i czasem dość egzotyczne. Momentami czuliśmy się trochę jakbyśmy przenieśli się w czasie, a to za sprawą furek zaprzęgniętych w konie, drewnianej zabudowy i tradycyjnie ubranych ludzi. Nocowaliśmy w bardzo ciekawych wsiach, w tradycyjnych domach, które ich właściciele podnajmują dla turystów. Zawsze bardzo czysto, schludnie i przytulnie. Można było skorzystać z lodówki i często z kuchni. Maramuresz bardzo nam się spodobał. Szczególnie duże wrażenie zrobiły na nas doskonale zachowane drewniane cerkwie greckokatolickie pochodzące z XV czy XVI wieku. Strzeliste wieżyczki, grube wielowarstwowe dachy, a wszystko to w otoczeniu soczystej zieleni.

Ciekawym przeżyciem było odwiedzenie Wesołego Cmentarza we wsi Sapânţa. Kolorowe, drewniane nagrobki niczym nie przypominały poważnych polskich nekropolii. Wędrowaliśmy między jaskrawo-niebieskimi krzyżami podziwiając fantazję rumuńskich artystów. Na każdym nagrobku umieszczono scenki z życia mieszkańców okolicznych wsi.

Dużą atrakcją było odwiedzenie wsi Ieud. Mieszkaliśmy u bardzo sympatycznego Rumuna w drewnianym, piętrowym domu z widokiem na XVIII wieczną cerkiew. Tak się złożyło, że byliśmy tam akurat w niedzielę i mogliśmy obserwować ludność wsi udającą się na mszę. Wszyscy mieszkańcy ubrani byli wyjątkowo odświętnie. Kobiety w dość krótkie, bo do kolana, szerokie, pumpiaste, plisowane spódnice, eleganckie bluzki i chustki na głowie. Mężczyźni w białe koszule, ciemne spodnie i w typowe małe czapeczki na głowie. Czuliśmy się jak w skansenie, mając jednak świadomość, że ci ludzie nie robią tego na pokaz. Oprócz nas we wsi nie było innych turystów, a ubiór ich mieszkańców i zachowania były naturalne, nieskażone postępem cywilizacyjnym.

Kolejnym przystankiem na naszej trasie było pogranicze Maramureszu i Bukowiny – Alpy Rodniańskie.

Alpy Rodniańskie

W Kompleksie Borsa Turistica, dość łatwo znaleźliśmy nocleg w miłym pensjonacie, gdzie mieliśmy do dyspozycji duży, przytulnie urządzony pokój, łazienkę i kuchnię z jadalnią. Następnego dnia zapowiadali dobrą pogodę, więc postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę w góry. Z miejsca gdzie nocowaliśmy ruszał wyciąg krzesełkowy, którym można było wjechać na wysokość prawie tysiąca czterystu metrów. Około dziewiątej rano byliśmy pod wyciągiem, który oczywiście nie chodził. Razem z nami czekało dwoje Rumunów. Cztery osoby plus dziecko to było mało by uruchomić wyciąg… Na szczęście po około pół godziny czekania pojawiła się grupka kilku osób i maszyna ruszyła. Iga była zachwycona jazdą wyciągiem. Dla bezpieczeństwa siedziała cały czas u mnie w chuście i z zaciekawieniem oglądała piękną panoramę gór.

Z górnej stacji wyciągu ruszyliśmy wygodną ścieżką do głównej grani. Iga jechała u taty na plecach, w nosidle, osłonięta daszkiem od palącego tego dnia słońca, a ja niosłam duży, dość ciężki plecak. Zabraliśmy dużo rzeczy szczególnie dla Igi: dwa gotowe do podgrzania posiłki, banana, termos z gorącą wodą i drugi z herbatą dla nas, kuchenkę i butlę gazową, krem z filtrem, pieluchy, ubranka na przebranie… Igusia na początku oglądała widoki pojadając chrupki kukurydziane, aż wreszcie zasnęła. Dzięki temu mogliśmy dość szybko i sprawnie wędrować, po około godzinie osiągając główny grzbiet karpacki. Otaczały nas piękne soczysto zielone łąki, w oddali widać było pasące się konie. Istna sielanka.

Udaliśmy się w kierunku głównego grzbietu Alp Rodniańskich pod potężny i rozłożysty szczyt Gǎrgalau. U jego podnóża znajdowało się malownicze jeziorko, otoczone górskimi łąkami, na których pasły się krowy. Iga obudziła się zaraz po dotarciu nad brzeg jeziora. Rozłożyliśmy się na trawie, podgrzaliśmy małej zupkę i napawaliśmy się pięknymi widokami. Iga raczkowała po trawie co i raz zerkając na krowy, które bardzo śmiało do nas podchodziły licząc, że dostaną coś do jedzenia.

Niestety czas szybko mijał i trzeba było wracać. Postanowiliśmy zejść inną drogą. Iga znów grzecznie jechała w nosidle, widać było że bardzo jej się podoba taki sposób wędrowania. Nosidło było wygodne, zabudowane, a pod główką miała miękką poduszeczkę, którą po kilkudziesięciu minutach wykorzystała na spanie. Schodziliśmy bardzo stromą ścieżką, do doliny, która dochodziła do Borsa Turistica. Gdy osiągnęliśmy górną część doliny wędrówka była już znacznie łatwiejsza. Doszliśmy do wysokiego huczącego wodospadu i postanowiliśmy zrobić przerwę na Iguśkowy obiad. Ja na kuchence podgrzałam jedzonko, a Iga wędrowała na nóżkach prowadzona przez tatę za rączki.

Świetną zabawą okazało się zrywanie stokrotek, a gdy to się znudziło wszystkie okoliczne kamyczki zaczęły wracać powrotem do rzeczki. Po ciepłym posiłku i wybieganiu się ruszyliśmy doliną w drogę powrotną, docierając późnym popołudniem do naszego pensjonatu. Była to nasza pierwsza, typowo górska, wędrówka z Igą. Nosidło świetnie się sprawdziło, Iga też była zadowolona, więc każde następne wyjście na górski szlak nie było już taką niewiadomą.

{gallery}6801{/gallery}

Bukowina

Pogoda nas nie rozpieszczała. W siąpiącym deszczu zjeżdżaliśmy z przełęczy Prislop i zmierzaliśmy w głąb Bukowiny. Po południu dotarliśmy do miejscowości Câmpulung Moldovenesc. Znaleźliśmy restaurację, pamiętającą jeszcze czasy Ceausescu, zamówiliśmy obiad i spokojnie czekaliśmy. Igę, po kilku godzinach spędzonych w samochodzie roznosiła energia. I nagle nasza córeczka, której do pierwszych urodzin brakowało jeszcze trzy tygodnie, zrobiła swoje pierwsze samodzielne kroki. Byliśmy zaskoczeni, gdyż do tej pory Iga chodziła tylko za rączkę. Rozpierała nas duma z wyczynu naszej latorośli, tak że nawet stary odgrzewany schabowy i marne frytki nie zepsuły nam humorów. Câmpulung Moldovenesc, mimo że był mało interesującym i dość zapyziałym miastem, zostanie w naszych pamięciach na zawsze.

Ruszyliśmy w kierunku Suczawy, by po kilkudziesięciu kilometrach odbić na północ do wioski Nowy Sołoniec. Rejon ten obfitował w polskie nazwy wsi, a to za sprawą mieszkających tu Polaków. Osadnicy z Polski przybyli tutaj już w XVIII. Kolejna fala emigracji odbyła się na początku XIX wieku, kiedy to przybyli robotnicy z Wieliczki i Bochni do pracy w pobliskiej kopalni soli w Kaczykach. Większość z nich już nie wróciła na tereny Polski lecz pozostała na Bukowinie. Potomkowie tych osadników do dnia dzisiejszego rozmawiają w języku polskim, parafie katolickie prowadzą księża przyjeżdżający tu z Polski, a od pewnego czasu działają szkoły gdzie nauczyciele uczą w języku polskim. Dodatkowo w wielu wioskach znajdują się Domy Polskie, gdzie organizowane są spotkania polonii, imprezy kulturalne, przedstawienia by podtrzymywać polskie tradycje.

Dojechaliśmy do Sołońca i zatrzymaliśmy nasz samochód koło Domu Polskiego. Widząc polską rejestrację od razu podeszła do nas mieszkanka wsi i piękną polszczyzną wskazała drogę do domu, gdzie mają wolne pokoje i gdzie możemy znaleźć nocleg. Na cztery dni zamieszkaliśmy w tradycyjnym drewnianym domu, urządzonym jak za dawnych czasów. Mili gospodarze gościli nas jak mogli najlepiej. Gospodyni pokazywała Idze małe cielaki, krowy i kury, a co wieczór grzała wodę tak byśmy mogli ją wykąpać. Byliśmy oczarowani gościnnością i serdecznością naszych gospodarzy.

Kolejne dni spędziliśmy na objeździe całej Bukowiny. Zwiedziliśmy rewelacyjne malowane klasztory w Moldovita, Voronet, Suceviţa, Humorului. Gdy przekraczaliśmy klasztorne bramy naszym oczom ukazywały się niewielkie urokliwe cerkiewki, otoczone grubymi, obronnymi murami. Doskonale zachowane malowidła zdobiły zewnętrzne ściany świątyń, a każda z nich przykryta była gontowym dachem z szerokim okapem, który miał za zadanie chronić polichromie.

W klasztorach najcenniejsze były szesnastowieczne malowidła, które cechowała niezwykła staranność wykonania. Długo podziwialiśmy bajecznie kolorowe polichromie, gdzie dominował intensywny niebieski, czerwienie, żółcie i brązy. Na jednej ze ścian zawsze przedstawiano Drzewa Jessego, które ukazuje genealogię Chrystusa, na innej sceny z Sądu Ostatecznego. Najbardziej podobał nam się klasztor Moldovita, jako że było tam najmniej zwiedzających, a także ze względu na piękne otoczenie świątyni.

Dotarliśmy też pod granicę z Ukrainą, by zobaczyć piętnastowieczną obronną cerkiew w Putnej. To niesłychanie ważne miejsce dla prawosławia, gdyż pochowano tu jednego z najwybitniejszych władców średniowiecznej Rumunii – Stefana Wielkiego, który w 1992 roku został uznany za świętego dla cerkwi prawosławnej. Odwiedziliśmy też malowniczo położony, nad jeziorkiem, Monastyr Dragomirna, piętnastowieczną cerkiew w Pǎtrauţi oraz Suczawę z ciekawym zamkiem oraz rewelacyjnym malowanym monastyrem.

Byliśmy zaskoczeni, że na tak niewielkim obszarze zachowało się tak dużo przepięknych i wiekowych zabytków, których zwiedzanie jest istnym balsamem dla duszy turysty. Poza dobrami kulturowymi, zachwycała nas przyroda – soczysto zielone łąki, malownicze wzgórza porośnięte lasami lub otulone pastwiskami oraz urokliwe wioski z drewnianą zabudową.

Iga była doskonałym kompanem podczas zwiedzania monastyrów. Chętnie wędrowała po kamiennych płytach otaczających świątynie lub przesiadywała na wypielęgnowanych trawnikach. Pd czasu do czasu wspinała się na paluszki by zobaczyć, co też jest namalowane na ścianach budowli…

Wąwóz Bicaz

W drodze do Transylwanii postanowiliśmy zatrzymać się na dwa dni w rejonie Wąwozu Bicaz. Główna droga prowadziła serpentynami wzdłuż jeziora zaporowego Bicaz, a następnie wjeżdżała do samego wąwozu, miejscami robiąc się niesłychanie wąską. Z trudem znaleźliśmy kwaterę, gdyż akurat zaczynał się weekend. Zatrzymaliśmy się kilka kilometrów przed wąwozem i jeziorem Rosu z okolic, którego wychodziły szlaki turystyczne.

Kolejnego dnia ruszyliśmy samochodem w górę wąwozu. Droga praktycznie od początku była dość kręta. Po kilku kilometrach jazdy po obu stronach szosy ujrzeliśmy wysokie ściany skalne o wysokości dochodzącej do czterystu metrów. Gdzieś z boku szumiał rwący potok, który z trudem wyrzeźbił wąskie koryto. Kilka razy zatrzymaliśmy się na poboczu by wyjść i podziwiać skalny wąwóz. Na jego dnie było dość chłodno i wilgotno, gdyż bardzo wysokie ściany mocno ograniczały dopływ promieni słonecznych. Gdy ruszyliśmy dalej w górę przełomu naszym oczom ukazał się przedziwny widok. W miejscu gdzie wąwóz rozszerzał się Rumuńscy handlarze rozłożyli stoiska z pamiątkami i regionalnymi wyrobami. Przy drodze gdzie ledwo mijały się dwa samochody handel kwitł w najlepsze… Dalsza droga to już tylko nieprawdopodobne serpentyny, jeden skalny tunel, a także zwężenia, gdzie czasem mieścił się tylko jeden samochód. Gdy dotarliśmy nad jezioro, marzyliśmy tylko jednym jak najszybciej opuścić to miejsce! Tłum weekendowych turystów był tak wielki i gęsty, że ledwo było widać taflę wody. Z trudem zaparkowaliśmy samochód i ruszyliśmy na szlak w kierunku jednego z najwyższych szczytów w okolicy – Suhardul Mic. O dziwo, gdy tylko zeszliśmy z głównej drogi tłum ludzi zniknął. Mijając pojedyncze osoby po kilkudziesięciu minutach wdrapaliśmy się na skalny wierzchołek naszej góry.

Roztaczała się z niej piękna panorama na okoliczne szczyty, wąwóz i jezioro Rosu. Co ciekawe jezioro to powstało niespełna dwieście lat temu w skutek osuwiska skalnego i zatarasowania odpływu rzeki Bicaz. Jedyną pozostałością po dawnym krajobrazie były kikuty drzew wystające ponad taflę wody. Tego dnia zrobiliśmy jeszcze dwie krótkie wycieczki okolicznymi dolinami, gdzie nie spotkaliśmy ani jednego turysty.

Jak widać w Rumunii wystarczy odejść od głównej drogi, gdzie da się dojechać samochodem i człowiek może już napawać się ciszą, spokojem i piękną przyrodą. Mieliśmy przekonać się o tym niebawem wędrując po Fogaraszach.

Transylwania

Transylwania, zwana również Siedmiogrodem, zajmuje rozległą wewnętrzną część Rumunii. Naszą przygodę z tym niesłychanie ciekawym rejonem rozpoczęliśmy w jego sercu – w Sighişoara. Dotarliśmy tu po męczącym dniu w samochodzie, w niemiłosiernej przedburzowej duchocie. Na szczęście bardzo sprawnie, jak na duże miasto, znaleźliśmy przyjemny nocleg. Starsze małżeństwo wynajmowało dwa pokoje w wolno stojącym domku, obok ich własnego domu. Dziadki, bo tak o nich mówiliśmy, byli zachwyceni Igusią. Niestety nie mówiliśmy w żadnym wspólnym języku, więc dogadywaliśmy się tylko na migi. Gospodyni pozwalała nam korzystać ze swojej lodówki i kuchni tak by Iga miała zawsze świeże i ciepłe jedzenie. Do tej pory wspominamy ten nocleg jako jeden z najmilszych na całym wyjeździe. Każdego ranka, gdy wychodziliśmy zwiedzać Gospodarz miał naszykowane dla Igi świeżo zerwane jabłka z przydomowej jabłoni, a Gospodyni serwowała nam pyszną kawę a czasem i coś smakowitego do jedzenia. Czuliśmy się jakbyśmy mieszkali u własnych dziadków.

Pobyt w Transylwanii uprzykrzała nam tylko słaba pogoda. Często padało lub było pochmurno co znacznie obniżało morale. Sighişoara zachwyciła nas swą niepowtarzalną atmosferą. Mimo sporej liczby turystów, głównie z Niemiec, można było znaleźć miejsca ciche, spokojne, klimatyczne zakamarki i poczuć się jak w średniowieczu. Sighişoara posiada doskonale zachowany układ miasta średniowiecznego. Wiele starych kamienic pięknie odrestaurowano, więc przechadzki brukowanymi ulicami były czystą przyjemnością. Wraz z Igą wdrapaliśmy się na wieżę zegarową umieszczoną nad główną bramą do starego miasta, wędrowaliśmy po starych drewnianych schodach, cmentarzach i kościołach. Nocą zaś, podziwialiśmy pięknie podświetlone budynki i ulice.

Z wielkim zapałem objeździliśmy okolice Sighişoary, podziwiając doskonale zachowane warowne kościoły, wybudowane tu za panowania Sasów, czyli przeszło sześćset lat temu. Odwiedziliśmy jeden z najstarszych, bo siedemsetletni, warowny kościół w Valea Viilor, największy i najokazalszy w Biertan oraz wiele innych między innymi w Apold, Calnic, Carta, Homorod, Saschiz i Viscri. Ta ostatnia wioska z pięknie odnowioną warownią była bardzo urokliwa. Doskonale zachowana zabudowa, barwnie pomalowane drewniane domostwa, brukowane drogi oraz przemiła kawiarnia - kameralne i spokojne Viscri. A w dodatku położone z dala od głównej drogi, więc pozbawione tłumów turystów. Będąc w Transylwanii nie mogliśmy pominąć takich miast jak Sibiu Medias czy Braszów.

Sibiu, Światowe Miasto dziedzictwa Kulturowego w 2007 roku, zachwyciło nas przepięknie odrestaurowaną starówką. Zwiedzając miasto zupełnie nie czuliśmy się jak w Europie kategorii B, a taka opinia jest niczym „łatka” przyklejona do Rumunii. Piękny deptak z odnowionymi kamienicami, brukowany duży rynek z fontanną otoczony gotyckimi i renesansowymi kamieniczkami oraz barokowym pałacem i katolickim kościołem. Stare Sibiu to także tak zwane dolne miasto z małym rynkiem, wokół którego w podcieniach i arkadach ulokowane eleganckie kawiarnie oraz piętnastowieczny kościół ewangelicki.

Braszów, to jedno z większych miast Rumunii, którego historia sięga trzynastego wieku, a bogactwo doskonale zachowanych zabytków oszałamia odwiedzającego. Długo przechadzaliśmy się wąskimi uliczkami starówki, podziwiając gotyckie, renesansowe i secesyjne kamieniczki. Odwiedziliśmy Czarny Kościół, serkiem i wędrowaliśmy wzdłuż murów obronnych miasta.

Iga doskonale odnajdywała się podczas zwiedzania transylwańskich zabytków. Uwielbiała wchodzić do kościołów i przeciskać się między ławkami oraz maszerować po miękkich dywanach ćwicząc swoją nową umiejętność – chodzenie. Razem z nami wdrapywała się na wieże warownych kościołów i z zaciekawieniem spoglądała na otaczający ją świat. Igusia przepadała też za wchodzeniem po schodach jeśli tylko pojawiły się one na transylwańskich starówkach. Fascynowały ją pomniki przedstawiające ludzi. Zawsze z zaciekawieniem ich dotykała i zerkała na nieruchome twarze posągów...

Podczas naszego przejazdu przez Transylwanię nie mogło zabraknąć tak słynnych miejsc jak Bran – z zamkiem księcia Drakuli, Rasnov – z zamkiem chłopskim oraz rumuńskich kurortów jak Sinaia i Busteni. Bardzo podobał się nam atrakcyjnie położony na wysokim wzniesieniu zamek w Rasnov. Wędrowaliśmy po basztach i murach obronnych podziwiając okoliczne pasma górskie oraz błyszczące czerwone dachy miasta Rasnov. Zamek był w trakcji renowacji, ale wiele miejsc było już pięknie odrestaurowanych tworząc zaułki z urzekającym średniowiecznym klimatem.

Zupełnie odmienne wrażenia mieliśmy z pobliskiego miasta Bran. To gwarna miejscowość położona wzdłuż dość ruchliwej przelotowej ulicy. Dociera tu całe mnóstwo autokarów z turystami, z różnych zakątków Europy, wszyscy żądni zobaczenia zamku Drakuli. Zamek, bardziej przypominał nam pałac, gdyż nie był zbyt duży, lecz faktycznie posiadał nietuzinkową architekturę. Położony na niedostępnej skale, z wieloma mniejszymi i większymi wieżyczkami, balkonikami, arkadami, tajemniczymi przejściami był bardzo efektowny.

Z Sinaii wyruszyliśmy na wycieczkę w Buczegi. Z miasta wjechaliśmy kolejką linową na wysokość dwóch tysięcy metrów. Niestety pogoda nie pozwoliła nam na długie wędrówki. Przeszliśmy płaskim grzbietem kilkaset metrów na północ, do bardzo malowniczych skał i stamtąd podziwialiśmy widoki. U podnóża masywu widać było barwne wioski i miasteczka, z drugiej strony z dość płaskiego grzbietu wyrastały łagodne szczyty gór. Piękna, soczysta górska łąka była idealnym miejsce odpoczynku dla naszej małej pociechy. Iga z zachwytem próbowała sama wędrować wśród traw, od czasu zaliczając miękkie lądowanie… Szkoda było opuszczać to miejsce, ale wielkie ciemne chmury na horyzoncie nie wyglądało zbyt przyjaźnie. Tą samą drogą wróciliśmy do miasta i pojechaliśmy na zachód w pasmo Fogaraszy.

Fogarasze

Niesamowitymi serpentynami wjeżdżaliśmy powoli na coraz większą wysokość. Po lewej stronie skały, a po prawej przepaścista przestrzeń i rozległy widok na piękną górską dolinę. Czuliśmy się jakbyśmy wjeżdżali samochodem do doliny pięciu stawów Polskich w Tatrach. Karkołomną pracę wykonali robotnicy komunistycznej Rumunii budując tę trasę zwaną Transfogaraską. Kilkadziesiąt kilometrów górskiej drogi naszpikowanej zakrętami. Problemy z obsypującymi się głazami, wykute półki skalne przykryte betonowymi opaskami, a na przełęczy długi tunel przechodzący pod główną granią Karpat. To wszystko podziwialiśmy na własne oczy. Po dość długiej jeździe samochodem dotarliśmy w okolice jeziora Balea. Tak się pechowo złożyło, że znów byliśmy w górach w weekend. Na parkingu kłębiły się tłumy ludzi, przy drodze w tumanach dymu, stały grille oferujące gorące kiełbaski i kurze udka. Ustawiały się do nich długie kolejki niedzielnych turystów, którzy nie przyjechali tutaj by wybrać się na górską wycieczkę lub podziwiać widoki lecz po to, by posłuchać głośnej muzyki z radia samochodowego, coś zjeść i wypić piwko. Zniesmaczeni atmosferą tego miejsca postanowiliśmy szybko udać się na szlak prowadzący na przełęcz. Cudem znaleźliśmy miejsce parkingowe, zapakowaliśmy Igę w nosidło, niezbędne rzeczy do plecaka i ruszyliśmy ścieżką powyżej schroniska nad jeziorem. Pogoda była dość dobra, chmury trochę straszyły ale nie wyglądało że będzie dzisiaj padać. Szybko zdobywaliśmy wysokość pozostawiając w dole gwarne okolice schroniska. Po godzinie dotarliśmy do czerwonego szlaku prowadzącego główną karpacką granią. W dole widać było siodło przełęczy. Iga smacznie spała w nosidle, słońce przeświecało przez drobne chmury, ruszyliśmy więc szlakiem na wschód. Po kilkudziesięciu minutach wędrówki dotarliśmy na duże wypłaszczenie z piękną, kwitnącą górską łąką, postanowiliśmy tu odpocząć i dać się wyszaleć Igusi. Otaczały nas majestatyczne góry o wysokościach przekraczający dwa i pół tysiąca metrów. Ostre granie, głęboko wcięte piarżyska i owce pasące się na halach – Fogarasze…

Nie chcieliśmy narażać Igi, wnosząc ją na wysokość ponad dwa tysiące dwieście metrów, zdecydowaliśmy więc, że każde z nas osobno zrobi sobie wycieczkę po okolicy. Marcin zdobył pobliski szczyt, a ja wybiegałam Igę. Następnie ja poszłam dalej główną granią by podziwiać rewelacyjne widoki, a Marcin dał jej obiad. Zadowoleni z pięknej wycieczki, podczas której spotkaliśmy tylko dwójkę turystów wróciliśmy nad jezioro. Pora zrobiła się dość późna a chcieliśmy jeszcze przejechać tunelem na drugą stronę głównej grani Karpat i tam poszukać miejsca na nocleg. Po przejechaniu tunelu przed maską naszego samochodu ukazała się szeroka panorama gór oświetlona zachodzącym słońcem.

Zjechaliśmy kilka kilometrów poniżej przełęczy nie znajdując żadnego miejsca noclegowego. Powoli zapadał zmrok, a mijane na poboczu znaki drogowe wskazywały zakaz ruchu po zachodzie słońca. Podjęliśmy decyzję, że zanocujemy w namiocie. Dość łatwo znaleźliśmy wygodne miejsce, do którego trzeba było dojść kawałek z samochodu. Szybko rozstawiliśmy namiot, zebraliśmy trochę chrustu i gałęzi na ognisko. W pobliżu pasło się stado owiec, które bacznie obserwowało nasze poczynania.

Iga była zachwycona namiotem, wchodziła do środka, bawiła się w „a kuku” po czym wychodziła. Zanim zrobiło się zupełnie ciemno my siedzieliśmy już przy ognisku. Iga zajadała kaszkę a my kolację. Po ciepłym posiłku, zmęczeni bogatym we wrażenia dniem, poszliśmy spać. Mino obaw, że będzie chłodno lub że Idze będzie niewygodnie, noc minęła nam bardzo spokojnie. Poranek niestety nie powitał nas słońcem lecz chmurami. No cóż w końcu byliśmy w wysokich górach, gdzie pogoda jest dość niestabilna. Wróciliśmy na przełęcz, przejechaliśmy tunelem na drugą stronę i wróciliśmy do głównej drogi ruszając dalej na zachód.

Henedoara

Nasz wyjazd powoli zbliżał się do końca. Byliśmy w południowej części Transylwanii, gdzie postanowiliśmy zobaczyć jak pisał przewodnik najpiękniejszy średniowieczny zamek w tej części Europy. Zjechaliśmy z głównej drogi i zmierzaliśmy w kierunku Hunedoary. Przemierzaliśmy dość szeroką dolinę na południe mijając nieliczne wioski. Za kolejną z nich nagle po jednej i drugiej stronie drogi wyrosły gigantyczne konglomeraty przemysłowe. Wszystkie w stanie kompletnej ruiny, zarośnięte zielskiem i z powybijanymi szybami. Trochę nas to zszokowało, gdyż do tej pory widzieliśmy tylko jedną zamkniętą hutę w okolicy Sighişoary. Zrujnowanym zakładom nie było końca. Co i raz wyrastały kolejne fabryki z brzydkimi rurami, zardzewiałymi dachami i rozpadającymi się budynkami starych hal produkcyjnych. W duchu wciąż liczyliśmy, że miasto, do którego jedziemy będzie przypominało Sibiu lub Medias. Niestety myliliśmy się i to bardzo… Późnym popołudniem dotarliśmy na przedmieścia Hunedoary. Powitały nas blokowiska z wielkiej płyty. Mocno zszokowani nerwowo rozglądaliśmy się za noclegiem, nie widząc kompletnie żadnych pensjonatów czy moteli. Do tej pory nigdy nie mieliśmy problemów ze znalezieniem kwatery, może z wyjątkiem Sibiu, gdzie nocowaliśmy w dość drogim motelu. Zdeterminowani podjechaliśmy w kierunku zamku z nadzieją, że może tam coś będzie. Kierując się drogowskazami w odpowiednią stronę nagle wjechaliśmy do dzielnicy … przemysłowej. Znów otaczały nas popadające w ruinę fabryki z niezliczoną ilością kominów. A pod zamkiem wielkie rozczarowanie żadnej kwatery! Budowla owszem piękna, ale gdzie tu spać. Iga stanowczo dawała do zrozumienia, że ona już nigdzie dalej nie jedzie, a my byliśmy w olbrzymiej rozterce. W dodatku jakby tego było mało zaczął siąpić deszcz. Zatrzymaliśmy się na parkingu pod zamkniętym już zamkiem i zaczęliśmy zastanawiać się co robić. Po chwili do naszego samochodu podeszło dwóch mężczyzn. Zaczęli mówić w dziwnym języku, który szybko rozszyfrowaliśmy jako węgierski. Nie mieliśmy pojęcia o co im chodzi. Nagle jeden z nich z uśmiechem na ustach zaczął wymawiać pojedynczy słowa po angielsku: „night”, „room”, „shower”… Domyśliliśmy się, że proponują nam nocleg! Okazało się, że obaj są Węgrami mieszkającymi w Rumunii. Jeden, głównie na migi, wytłumaczył nam że ten drugi proponuje turystom nocleg. Właściciel kwatery tylko się uśmiechał i coś wtrącał po Węgiersku, gdyż jak się później okazało nie mówił w żadnym innym języku. Dopytaliśmy się o cenę i po chwili jechaliśmy przez miasto. Na przednim siedzeniu jechał nasz „przewodnik”, z którym za nic nie mogliśmy się porozumieć. Na skrzyżowaniach wskazywał nam tylko, w którą stronę mamy skręcać...

Źródło: http://www.fotografiapodroznicza.pl/page.php?w=rumunia (tekst i zdjęcia za zgodą autorów).

W oparciu o te wydarzenia 25 marca br. odbyła się prezentacja "Przez Maramuresz, Bukowinę do Transylwanii" podczas "Spotkania z podróżą" w Ośrodku Kultury i Sportu w Zielonce.

{jumi[*6]}

 

Fotografia podróżnicza

Rumunia

w poszukiwaniu Drakuli...


Wśród większości Polaków pokutuje opinia, że Rumunia to kraj biedny, brudny, z zapyziałymi miastami, dziurawymi drogami i żebrzącymi Romami. Będąc tam mieliśmy bardzo szybko przekonać się, że to utrwalone stereotypy mające niewiele wspólnego z rzeczywistością. Rumunia od 1 stycznia 2007 roku jest członkiem Unii Europejskiej, więc tak jak Polska, lub nawet szybciej, wyrównuje zacofanie spowodowane przez poprzedni ustrój. Zobaczymy tu pięknie odrestaurowane starówki kilkusetletnich miast, przejedziemy dobrymi drogami, zanocujemy w czystych i przyjemnych pensjonatach. Do tego na każdym kroku spotkamy się z życzliwością i uśmiechem jakim obdarzają nas Rumunii. To kraj, do którego na pewno warto pojechać, a podróż z dzieckiem dostarczy nowych niezapomnianych przeżyć.

 

Przygotowania

Po zimowej egzotycznej wyprawie do Omanu, latem postanowiliśmy pojechać gdzieś bliżej. Gdy jeszcze podróżowaliśmy we dwoje, Europa nigdy nie była brana pod uwagę. Zawsze ciągnęło nas gdzieś dalej, na inne kontynenty. Planując podróż z naszą jedenastomiesięczną Igą braliśmy przede wszystkim pod uwagę jej wygodę i bezpieczeństwo. Rumunia jest krajem, do którego dość szybko można dojechać samochodem z Polski. Stwierdziliśmy też, że nie będzie tam wielkich upałów, jako że znaczna część kraju jest górzysta. Jadąc na wakacje małym samochodem bez klimatyzacji był to ważny argument. Poza tym w Rumunii mogliśmy połączyć dwie nasze pasje wędrowanie po dzikich górskich ścieżkach oraz poznawanie ciekawych historycznie i kulturowo regionów.

W Alpach Rodniańskich

Jak na wszystkie wyjazdy z Igą zaopatrzyliśmy się w wielką apteczkę, tak na wszelki wypadek. Dołożyliśmy do niej plastry i gaziki leko, gdyż Iga coraz aktywniej wędrowała na czterech łapkach, wszędzie wkładając rączki i na jakieś małe wypadki mogło się przydać. Zabraliśmy też część jedzenia dla Igi, planując, że resztę dokupimy na miejscu w tych samych supermarketach co w Polsce. W rumuńskich sklepach okazało się, że słoiczki z jedzeniem dla niemowląt i kaszki owszem są, ale dwa lub trzy razy droższe. W Rumunii przemysł przetwórczy jeszcze „raczkuje”, więc większość artykułów spożywczych jest importowana z Węgier lub z Niemiec. No ale cóż było robić, dziecko musiało coś jeść i ważne by było to bezpieczne.

Maramuresz

W Rumunii postanowiliśmy zwiedzić trzy regiony: Maramuresz, Bukowinę i Transylwanię. Naszą podróż rozpoczęliśmy od miasta Satu Mare, do którego przyjechaliśmy w ciągu jednego dnia – od granicy Polsko-Słowackiej, przez Węgry. Iga świetnie zniosła dwudniową podróż z Warszawy, gdyż wyjeżdżaliśmy bardzo wcześnie, jak jeszcze spała i na miejsce dojeżdżaliśmy już około południa. Następnego dnia, z Igą w chuście, zwiedziliśmy miasto – przyjemną częściowo odrestaurowaną starą część oraz dziwaczną dzielnicę pozostałość po czasach Ceauşescu. Po rewelacyjnej kawie dla nas i ciepłej zupce dla Igusi ruszyliśmy w dalszą drogę w głąb regionu Maramuresz.

W tym malowniczym i bardzo ciekawym rejonie spędziliśmy kilka następnych dni. To był nasz pierwszy kontakt z Rumunią, więc wszystko wydawało się nowe i czasem dość egzotyczne. Momentami czuliśmy się trochę jakbyśmy przenieśli się w czasie, a to za sprawą furek zaprzęgniętych w konie, drewnianej zabudowy i tradycyjnie ubranych ludzi. Nocowaliśmy w bardzo ciekawych wsiach, w tradycyjnych domach, które ich właściciele podnajmują dla turystów. Zawsze bardzo czysto, schludnie i przytulnie. Można było skorzystać z lodówki i często z kuchni. Maramuresz bardzo nam się spodobał. Szczególnie duże wrażenie zrobiły na nas doskonale zachowane drewniane cerkwie greckokatolickie pochodzące z XV czy XVI wieku. Strzeliste wieżyczki, grube wielowarstwowe dachy, a wszystko to w otoczeniu soczystej zieleni.

W kompleksie klasztornym Barsana

Ciekawym przeżyciem było odwiedzenie Wesołego Cmentarza we wsi Sapânţa. Kolorowe, drewniane nagrobki niczym nie przypominały poważnych polskich nekropolii. Wędrowaliśmy między jaskrawo-niebieskimi krzyżami podziwiając fantazję rumuńskich artystów. Na każdym nagrobku umieszczono scenki z życia mieszkańców okolicznych wsi.

W Sapancie

Dużą atrakcją było odwiedzenie wsi Ieud. Mieszkaliśmy u bardzo sympatycznego Rumuna w drewnianym, piętrowym domu z widokiem na XVIII wieczną cerkiew. Tak się złożyło, że byliśmy tam akurat w niedzielę i mogliśmy obserwować ludność wsi udającą się na mszę. Wszyscy mieszkańcy ubrani byli wyjątkowo odświętnie. Kobiety w dość krótkie, bo do kolana, szerokie, pumpiaste, plisowane spódnice, eleganckie bluzki i chustki na głowie. Mężczyźni w białe koszule, ciemne spodnie i w typowe małe czapeczki na głowie. Czuliśmy się jak w skansenie, mając jednak świadomość, że ci ludzie nie robią tego na pokaz. Oprócz nas we wsi nie było innych turystów, a ubiór ich mieszkańców i zachowania były naturalne, nieskażone postępem cywilizacyjnym.

Pod cerkwią w Ileud

Kolejnym przystankiem na naszej trasie było pogranicze Maramureszu i Bukowiny – Alpy Rodniańskie.

Alpy Rodniańskie

W Kompleksie Borsa Turistica, dość łatwo znaleźliśmy nocleg w miłym pensjonacie, gdzie mieliśmy do dyspozycji duży, przytulnie urządzony pokój, łazienkę i kuchnię z jadalnią. Następnego dnia zapowiadali dobrą pogodę, więc postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę w góry. Z miejsca gdzie nocowaliśmy ruszał wyciąg krzesełkowy, którym można było wjechać na wysokość prawie tysiąca czterystu metrów. Około dziewiątej rano byliśmy pod wyciągiem, który oczywiście nie chodził. Razem z nami czekało dwoje Rumunów. Cztery osoby plus dziecko to było mało by uruchomić wyciąg… Na szczęście po około pół godziny czekania pojawiła się grupka kilku osób i maszyna ruszyła. Iga była zachwycona jazdą wyciągiem. Dla bezpieczeństwa siedziała cały czas u mnie w chuście i z zaciekawieniem oglądała piękną panoramę gór.

Wyciąg

Z górnej stacji wyciągu ruszyliśmy wygodną ścieżką do głównej grani. Iga jechała u taty na plecach, w nosidle, osłonięta daszkiem od palącego tego dnia słońca, a ja niosłam duży, dość ciężki plecak. Zabraliśmy dużo rzeczy szczególnie dla Igi: dwa gotowe do podgrzania posiłki, banana, termos z gorącą wodą i drugi z herbatą dla nas, kuchenkę i butlę gazową, krem z filtrem, pieluchy, ubranka na przebranie… Igusia na początku oglądała widoki pojadając chrupki kukurydziane, aż wreszcie zasnęła. Dzięki temu mogliśmy dość szybko i sprawnie wędrować, po około godzinie osiągając główny grzbiet karpacki. Otaczały nas piękne soczysto zielone łąki, w oddali widać było pasące się konie. Istna sielanka.

Na szlaku - Alpy Rodniańskie

Udaliśmy się w kierunku głównego grzbietu Alp Rodniańskich pod potężny i rozłożysty szczyt Gǎrgalau. U jego podnóża znajdowało się malownicze jeziorko, otoczone górskimi łąkami, na których pasły się krowy. Iga obudziła się zaraz po dotarciu nad brzeg jeziora. Rozłożyliśmy się na trawie, podgrzaliśmy małej zupkę i napawaliśmy się pięknymi widokami. Iga raczkowała po trawie co i raz zerkając na krowy, które bardzo śmiało do nas podchodziły licząc, że dostaną coś do jedzenia.

Postój u podnórza Gǎrgalau

Niestety czas szybko mijał i trzeba było wracać. Postanowiliśmy zejść inną drogą. Iga znów grzecznie jechała w nosidle, widać było że bardzo jej się podoba taki sposób wędrowania. Nosidło było wygodne, zabudowane, a pod główką miała miękką poduszeczkę, którą po kilkudziesięciu minutach wykorzystała na spanie. Schodziliśmy bardzo stromą ścieżką, do doliny, która dochodziła do Borsa Turistica. Gdy osiągnęliśmy górną część doliny wędrówka była już znacznie łatwiejsza. Doszliśmy do wysokiego huczącego wodospadu i postanowiliśmy zrobić przerwę na Iguśkowy obiad. Ja na kuchence podgrzałam jedzonko, a Iga wędrowała na nóżkach prowadzona przez tatę za rączki.

Górskie wędrówki Igi

Świetną zabawą okazało się zrywanie stokrotek, a gdy to się znudziło wszystkie okoliczne kamyczki zaczęły wracać powrotem do rzeczki. Po ciepłym posiłku i wybieganiu się ruszyliśmy doliną w drogę powrotną, docierając późnym popołudniem do naszego pensjonatu. Była to nasza pierwsza, typowo górska, wędrówka z Igą. Nosidło świetnie się sprawdziło, Iga też była zadowolona, więc każde następne wyjście na górski szlak nie było już taką niewiadomą.

Bukowina

Pogoda nas nie rozpieszczała. W siąpiącym deszczu zjeżdżaliśmy z przełęczy Prislop i zmierzaliśmy w głąb Bukowiny. Po południu dotarliśmy do miejscowości Câmpulung Moldovenesc. Znaleźliśmy restaurację, pamiętającą jeszcze czasy Ceausescu, zamówiliśmy obiad i spokojnie czekaliśmy. Igę, po kilku godzinach spędzonych w samochodzie roznosiła energia. I nagle nasza córeczka, której do pierwszych urodzin brakowało jeszcze trzy tygodnie, zrobiła swoje pierwsze samodzielne kroki. Byliśmy zaskoczeni, gdyż do tej pory Iga chodziła tylko za rączkę. Rozpierała nas duma z wyczynu naszej latorośli, tak że nawet stary odgrzewany schabowy i marne frytki nie zepsuły nam humorów. Câmpulung Moldovenesc, mimo że był mało interesującym i dość zapyziałym miastem, zostanie w naszych pamięciach na zawsze.

Pierwsze samodzielne kroki Igusi

Ruszyliśmy w kierunku Suczawy, by po kilkudziesięciu kilometrach odbić na północ do wioski Nowy Sołoniec. Rejon ten obfitował w polskie nazwy wsi, a to za sprawą mieszkających tu Polaków. Osadnicy z Polski przybyli tutaj już w XVIII. Kolejna fala emigracji odbyła się na początku XIX wieku, kiedy to przybyli robotnicy z Wieliczki i Bochni do pracy w pobliskiej kopalni soli w Kaczykach. Większość z nich już nie wróciła na tereny Polski lecz pozostała na Bukowinie. Potomkowie tych osadników do dnia dzisiejszego rozmawiają w języku polskim, parafie katolickie prowadzą księża przyjeżdżający tu z Polski, a od pewnego czasu działają szkoły gdzie nauczyciele uczą w języku polskim. Dodatkowo w wielu wioskach znajdują się Domy Polskie, gdzie organizowane są spotkania polonii, imprezy kulturalne, przedstawienia by podtrzymywać polskie tradycje.

Dojechaliśmy do Sołońca i zatrzymaliśmy nasz samochód koło Domu Polskiego. Widząc polską rejestrację od razu podeszła do nas mieszkanka wsi i piękną polszczyzną wskazała drogę do domu, gdzie mają wolne pokoje i gdzie możemy znaleźć nocleg. Na cztery dni zamieszkaliśmy w tradycyjnym drewnianym domu, urządzonym jak za dawnych czasów. Mili gospodarze gościli nas jak mogli najlepiej. Gospodyni pokazywała Idze małe cielaki, krowy i kury, a co wieczór grzała wodę tak byśmy mogli ją wykąpać. Byliśmy oczarowani gościnnością i serdecznością naszych gospodarzy.

Nasz pokój w Nowym Sołońcu

Kolejne dni spędziliśmy na objeździe całej Bukowiny. Zwiedziliśmy rewelacyjne malowane klasztory w Moldovita, Voronet, Suceviţa, Humorului. Gdy przekraczaliśmy klasztorne bramy naszym oczom ukazywały się niewielkie urokliwe cerkiewki, otoczone grubymi, obronnymi murami. Doskonale zachowane malowidła zdobiły zewnętrzne ściany świątyń, a każda z nich przykryta była gontowym dachem z szerokim okapem, który miał za zadanie chronić polichromie.

W Monastyrze Suczewita

W klasztorach najcenniejsze były szesnastowieczne malowidła, które cechowała niezwykła staranność wykonania. Długo podziwialiśmy bajecznie kolorowe polichromie, gdzie dominował intensywny niebieski, czerwienie, żółcie i brązy. Na jednej ze ścian zawsze przedstawiano Drzewa Jessego, które ukazuje genealogię Chrystusa, na innej sceny z Sądu Ostatecznego. Najbardziej podobał nam się klasztor Moldovita, jako że było tam najmniej zwiedzających, a także ze względu na piękne otoczenie świątyni.

W Monastyrze Voronet

Dotarliśmy też pod granicę z Ukrainą, by zobaczyć piętnastowieczną obronną cerkiew w Putnej. To niesłychanie ważne miejsce dla prawosławia, gdyż pochowano tu jednego z najwybitniejszych władców średniowiecznej Rumunii – Stefana Wielkiego, który w 1992 roku został uznany za świętego dla cerkwi prawosławnej. Odwiedziliśmy też malowniczo położony, nad jeziorkiem, Monastyr Dragomirna, piętnastowieczną cerkiew w Pǎtrauţi oraz Suczawę z ciekawym zamkiem oraz rewelacyjnym malowanym monastyrem.

W Monastyrze Humorului

Byliśmy zaskoczeni, że na tak niewielkim obszarze zachowało się tak dużo przepięknych i wiekowych zabytków, których zwiedzanie jest istnym balsamem dla duszy turysty. Poza dobrami kulturowymi, zachwycała nas przyroda – soczysto zielone łąki, malownicze wzgórza porośnięte lasami lub otulone pastwiskami oraz urokliwe wioski z drewnianą zabudową.

Na zamku w Suczawie

Iga była doskonałym kompanem podczas zwiedzania monastyrów. Chętnie wędrowała po kamiennych płytach otaczających świątynie lub przesiadywała na wypielęgnowanych trawnikach. Pd czasu do czasu wspinała się na paluszki by zobaczyć, co też jest namalowane na ścianach budowli…

W Monastyrze Dragomirna

Wąwóz Bicaz

W drodze do Transylwanii postanowiliśmy zatrzymać się na dwa dni w rejonie Wąwozu Bicaz. Główna droga prowadziła serpentynami wzdłuż jeziora zaporowego Bicaz, a następnie wjeżdżała do samego wąwozu, miejscami robiąc się niesłychanie wąską. Z trudem znaleźliśmy kwaterę, gdyż akurat zaczynał się weekend. Zatrzymaliśmy się kilka kilometrów przed wąwozem i jeziorem Rosu z okolic, którego wychodziły szlaki turystyczne.

Na szlaku w Wąwozie Bicaz

Kolejnego dnia ruszyliśmy samochodem w górę wąwozu. Droga praktycznie od początku była dość kręta. Po kilku kilometrach jazdy po obu stronach szosy ujrzeliśmy wysokie ściany skalne o wysokości dochodzącej do czterystu metrów. Gdzieś z boku szumiał rwący potok, który z trudem wyrzeźbił wąskie koryto. Kilka razy zatrzymaliśmy się na poboczu by wyjść i podziwiać skalny wąwóz. Na jego dnie było dość chłodno i wilgotno, gdyż bardzo wysokie ściany mocno ograniczały dopływ promieni słonecznych. Gdy ruszyliśmy dalej w górę przełomu naszym oczom ukazał się przedziwny widok. W miejscu gdzie wąwóz rozszerzał się Rumuńscy handlarze rozłożyli stoiska z pamiątkami i regionalnymi wyrobami. Przy drodze gdzie ledwo mijały się dwa samochody handel kwitł w najlepsze… Dalsza droga to już tylko nieprawdopodobne serpentyny, jeden skalny tunel, a także zwężenia, gdzie czasem mieścił się tylko jeden samochód. Gdy dotarliśmy nad jezioro, marzyliśmy tylko jednym jak najszybciej opuścić to miejsce! Tłum weekendowych turystów był tak wielki i gęsty, że ledwo było widać taflę wody. Z trudem zaparkowaliśmy samochód i ruszyliśmy na szlak w kierunku jednego z najwyższych szczytów w okolicy – Suhardul Mic. O dziwo, gdy tylko zeszliśmy z głównej drogi tłum ludzi zniknął. Mijając pojedyncze osoby po kilkudziesięciu minutach wdrapaliśmy się na skalny wierzchołek naszej góry.

Na szczycie Suhardul Mic

Roztaczała się z niej piękna panorama na okoliczne szczyty, wąwóz i jezioro Rosu. Co ciekawe jezioro to powstało niespełna dwieście lat temu w skutek osuwiska skalnego i zatarasowania odpływu rzeki Bicaz. Jedyną pozostałością po dawnym krajobrazie były kikuty drzew wystające ponad taflę wody. Tego dnia zrobiliśmy jeszcze dwie krótkie wycieczki okolicznymi dolinami, gdzie nie spotkaliśmy ani jednego turysty.

Na górskich halach

Jak widać w Rumunii wystarczy odejść od głównej drogi, gdzie da się dojechać samochodem i człowiek może już napawać się ciszą, spokojem i piękną przyrodą. Mieliśmy przekonać się o tym niebawem wędrując po Fogaraszach.

Transylwania

Transylwania, zwana również Siedmiogrodem, zajmuje rozległą wewnętrzną część Rumunii. Naszą przygodę z tym niesłychanie ciekawym rejonem rozpoczęliśmy w jego sercu – w Sighişoara. Dotarliśmy tu po męczącym dniu w samochodzie, w niemiłosiernej przedburzowej duchocie. Na szczęście bardzo sprawnie, jak na duże miasto, znaleźliśmy przyjemny nocleg. Starsze małżeństwo wynajmowało dwa pokoje w wolno stojącym domku, obok ich własnego domu. Dziadki, bo tak o nich mówiliśmy, byli zachwyceni Igusią. Niestety nie mówiliśmy w żadnym wspólnym języku, więc dogadywaliśmy się tylko na migi. Gospodyni pozwalała nam korzystać ze swojej lodówki i kuchni tak by Iga miała zawsze świeże i ciepłe jedzenie. Do tej pory wspominamy ten nocleg jako jeden z najmilszych na całym wyjeździe. Każdego ranka, gdy wychodziliśmy zwiedzać Gospodarz miał naszykowane dla Igi świeżo zerwane jabłka z przydomowej jabłoni, a Gospodyni serwowała nam pyszną kawę a czasem i coś smakowitego do jedzenia. Czuliśmy się jakbyśmy mieszkali u własnych dziadków.

Na wieży zegarowej w Sighişoara

Pobyt w Transylwanii uprzykrzała nam tylko słaba pogoda. Często padało lub było pochmurno co znacznie obniżało morale. Sighişoara zachwyciła nas swą niepowtarzalną atmosferą. Mimo sporej liczby turystów, głównie z Niemiec, można było znaleźć miejsca ciche, spokojne, klimatyczne zakamarki i poczuć się jak w średniowieczu. Sighişoara posiada doskonale zachowany układ miasta średniowiecznego. Wiele starych kamienic pięknie odrestaurowano, więc przechadzki brukowanymi ulicami były czystą przyjemnością. Wraz z Igą wdrapaliśmy się na wieżę zegarową umieszczoną nad główną bramą do starego miasta, wędrowaliśmy po starych drewnianych schodach, cmentarzach i kościołach. Nocą zaś, podziwialiśmy pięknie podświetlone budynki i ulice.

Na ulicach Sighişoary

Z wielkim zapałem objeździliśmy okolice Sighişoary, podziwiając doskonale zachowane warowne kościoły, wybudowane tu za panowania Sasów, czyli przeszło sześćset lat temu. Odwiedziliśmy jeden z najstarszych, bo siedemsetletni, warowny kościół w Valea Viilor, największy i najokazalszy w Biertan oraz wiele innych między innymi w Apold, Calnic, Carta, Homorod, Saschiz i Viscri. Ta ostatnia wioska z pięknie odnowioną warownią była bardzo urokliwa. Doskonale zachowana zabudowa, barwnie pomalowane drewniane domostwa, brukowane drogi oraz przemiła kawiarnia - kameralne i spokojne Viscri. A w dodatku położone z dala od głównej drogi, więc pozbawione tłumów turystów. Będąc w Transylwanii nie mogliśmy pominąć takich miast jak Sibiu Medias czy Braszów.

Na wieży warownego kościoła w Apold

Sibiu, Światowe Miasto dziedzictwa Kulturowego w 2007 roku, zachwyciło nas przepięknie odrestaurowaną starówką. Zwiedzając miasto zupełnie nie czuliśmy się jak w Europie kategorii B, a taka opinia jest niczym „łatka” przyklejona do Rumunii. Piękny deptak z odnowionymi kamienicami, brukowany duży rynek z fontanną otoczony gotyckimi i renesansowymi kamieniczkami oraz barokowym pałacem i katolickim kościołem. Stare Sibiu to także tak zwane dolne miasto z małym rynkiem, wokół którego w podcieniach i arkadach ulokowane eleganckie kawiarnie oraz piętnastowieczny kościół ewangelicki.

Braszów, to jedno z większych miast Rumunii, którego historia sięga trzynastego wieku, a bogactwo doskonale zachowanych zabytków oszałamia odwiedzającego. Długo przechadzaliśmy się wąskimi uliczkami starówki, podziwiając gotyckie, renesansowe i secesyjne kamieniczki. Odwiedziliśmy Czarny Kościół, serkiem i wędrowaliśmy wzdłuż murów obronnych miasta.

Iga doskonale odnajdywała się podczas zwiedzania transylwańskich zabytków. Uwielbiała wchodzić do kościołów i przeciskać się między ławkami oraz maszerować po miękkich dywanach ćwicząc swoją nową umiejętność – chodzenie. Razem z nami wdrapywała się na wieże warownych kościołów i z zaciekawieniem spoglądała na otaczający ją świat. Igusia przepadała też za wchodzeniem po schodach jeśli tylko pojawiły się one na transylwańskich starówkach. Fascynowały ją pomniki przedstawiające ludzi. Zawsze z zaciekawieniem ich dotykała i zerkała na nieruchome twarze posągów...

W Sibiu

Podczas naszego przejazdu przez Transylwanię nie mogło zabraknąć tak słynnych miejsc jak Bran – z zamkiem księcia Drakuli, Rasnov – z zamkiem chłopskim oraz rumuńskich kurortów jak Sinaia i Busteni. Bardzo podobał się nam atrakcyjnie położony na wysokim wzniesieniu zamek w Rasnov. Wędrowaliśmy po basztach i murach obronnych podziwiając okoliczne pasma górskie oraz błyszczące czerwone dachy miasta Rasnov. Zamek był w trakcji renowacji, ale wiele miejsc było już pięknie odrestaurowanych tworząc zaułki z urzekającym średniowiecznym klimatem.

Na zamku Rasnov

Zupełnie odmienne wrażenia mieliśmy z pobliskiego miasta Bran. To gwarna miejscowość położona wzdłuż dość ruchliwej przelotowej ulicy. Dociera tu całe mnóstwo autokarów z turystami, z różnych zakątków Europy, wszyscy żądni zobaczenia zamku Drakuli. Zamek, bardziej przypominał nam pałac, gdyż nie był zbyt duży, lecz faktycznie posiadał nietuzinkową architekturę. Położony na niedostępnej skale, z wieloma mniejszymi i większymi wieżyczkami, balkonikami, arkadami, tajemniczymi przejściami był bardzo efektowny.

Z Sinaii wyruszyliśmy na wycieczkę w Buczegi. Z miasta wjechaliśmy kolejką linową na wysokość dwóch tysięcy metrów. Niestety pogoda nie pozwoliła nam na długie wędrówki. Przeszliśmy płaskim grzbietem kilkaset metrów na północ, do bardzo malowniczych skał i stamtąd podziwialiśmy widoki. U podnóża masywu widać było barwne wioski i miasteczka, z drugiej strony z dość płaskiego grzbietu wyrastały łagodne szczyty gór. Piękna, soczysta górska łąka była idealnym miejsce odpoczynku dla naszej małej pociechy. Iga z zachwytem próbowała sama wędrować wśród traw, od czasu zaliczając miękkie lądowanie… Szkoda było opuszczać to miejsce, ale wielkie ciemne chmury na horyzoncie nie wyglądało zbyt przyjaźnie. Tą samą drogą wróciliśmy do miasta i pojechaliśmy na zachód w pasmo Fogaraszy.

Na górskich halach Buczegów

Fogarasze

Niesamowitymi serpentynami wjeżdżaliśmy powoli na coraz większą wysokość. Po lewej stronie skały, a po prawej przepaścista przestrzeń i rozległy widok na piękną górską dolinę. Czuliśmy się jakbyśmy wjeżdżali samochodem do doliny pięciu stawów Polskich w Tatrach. Karkołomną pracę wykonali robotnicy komunistycznej Rumunii budując tę trasę zwaną Transfogaraską. Kilkadziesiąt kilometrów górskiej drogi naszpikowanej zakrętami. Problemy z obsypującymi się głazami, wykute półki skalne przykryte betonowymi opaskami, a na przełęczy długi tunel przechodzący pod główną granią Karpat. To wszystko podziwialiśmy na własne oczy. Po dość długiej jeździe samochodem dotarliśmy w okolice jeziora Balea. Tak się pechowo złożyło, że znów byliśmy w górach w weekend. Na parkingu kłębiły się tłumy ludzi, przy drodze w tumanach dymu, stały grille oferujące gorące kiełbaski i kurze udka. Ustawiały się do nich długie kolejki niedzielnych turystów, którzy nie przyjechali tutaj by wybrać się na górską wycieczkę lub podziwiać widoki lecz po to, by posłuchać głośnej muzyki z radia samochodowego, coś zjeść i wypić piwko. Zniesmaczeni atmosferą tego miejsca postanowiliśmy szybko udać się na szlak prowadzący na przełęcz. Cudem znaleźliśmy miejsce parkingowe, zapakowaliśmy Igę w nosidło, niezbędne rzeczy do plecaka i ruszyliśmy ścieżką powyżej schroniska nad jeziorem. Pogoda była dość dobra, chmury trochę straszyły ale nie wyglądało że będzie dzisiaj padać. Szybko zdobywaliśmy wysokość pozostawiając w dole gwarne okolice schroniska. Po godzinie dotarliśmy do czerwonego szlaku prowadzącego główną karpacką granią. W dole widać było siodło przełęczy. Iga smacznie spała w nosidle, słońce przeświecało przez drobne chmury, ruszyliśmy więc szlakiem na wschód. Po kilkudziesięciu minutach wędrówki dotarliśmy na duże wypłaszczenie z piękną, kwitnącą górską łąką, postanowiliśmy tu odpocząć i dać się wyszaleć Igusi. Otaczały nas majestatyczne góry o wysokościach przekraczający dwa i pół tysiąca metrów. Ostre granie, głęboko wcięte piarżyska i owce pasące się na halach – Fogarasze…

Nad jeziorem Balea

Nie chcieliśmy narażać Igi, wnosząc ją na wysokość ponad dwa tysiące dwieście metrów, zdecydowaliśmy więc, że każde z nas osobno zrobi sobie wycieczkę po okolicy. Marcin zdobył pobliski szczyt, a ja wybiegałam Igę. Następnie ja poszłam dalej główną granią by podziwiać rewelacyjne widoki, a Marcin dał jej obiad. Zadowoleni z pięknej wycieczki, podczas której spotkaliśmy tylko dwójkę turystów wróciliśmy nad jezioro. Pora zrobiła się dość późna a chcieliśmy jeszcze przejechać tunelem na drugą stronę głównej grani Karpat i tam poszukać miejsca na nocleg. Po przejechaniu tunelu przed maską naszego samochodu ukazała się szeroka panorama gór oświetlona zachodzącym słońcem.

Zjechaliśmy kilka kilometrów poniżej przełęczy nie znajdując żadnego miejsca noclegowego. Powoli zapadał zmrok, a mijane na poboczu znaki drogowe wskazywały zakaz ruchu po zachodzie słońca. Podjęliśmy decyzję, że zanocujemy w namiocie. Dość łatwo znaleźliśmy wygodne miejsce, do którego trzeba było dojść kawałek z samochodu. Szybko rozstawiliśmy namiot, zebraliśmy trochę chrustu i gałęzi na ognisko. W pobliżu pasło się stado owiec, które bacznie obserwowało nasze poczynania.

Namiotowy nocleg w Fogaraszach

Iga była zachwycona namiotem, wchodziła do środka, bawiła się w „a kuku” po czym wychodziła. Zanim zrobiło się zupełnie ciemno my siedzieliśmy już przy ognisku. Iga zajadała kaszkę a my kolację. Po ciepłym posiłku, zmęczeni bogatym we wrażenia dniem, poszliśmy spać. Mino obaw, że będzie chłodno lub że Idze będzie niewygodnie, noc minęła nam bardzo spokojnie. Poranek niestety nie powitał nas słońcem lecz chmurami. No cóż w końcu byliśmy w wysokich górach, gdzie pogoda jest dość niestabilna. Wróciliśmy na przełęcz, przejechaliśmy tunelem na drugą stronę i wróciliśmy do głównej drogi ruszając dalej na zachód.

W Fogaraszach

Henedoara

Nasz wyjazd powoli zbliżał się do końca. Byliśmy w południowej części Transylwanii, gdzie postanowiliśmy zobaczyć jak pisał przewodnik najpiękniejszy średniowieczny zamek w tej części Europy. Zjechaliśmy z głównej drogi i zmierzaliśmy w kierunku Hunedoary. Przemierzaliśmy dość szeroką dolinę na południe mijając nieliczne wioski. Za kolejną z nich nagle po jednej i drugiej stronie drogi wyrosły gigantyczne konglomeraty przemysłowe. Wszystkie w stanie kompletnej ruiny, zarośnięte zielskiem i z powybijanymi szybami. Trochę nas to zszokowało, gdyż do tej pory widzieliśmy tylko jedną zamkniętą hutę w okolicy Sighişoary. Zrujnowanym zakładom nie było końca. Co i raz wyrastały kolejne fabryki z brzydkimi rurami, zardzewiałymi dachami i rozpadającymi się budynkami starych hal produkcyjnych. W duchu wciąż liczyliśmy, że miasto, do którego jedziemy będzie przypominało Sibiu lub Medias. Niestety myliliśmy się i to bardzo… Późnym popołudniem dotarliśmy na przedmieścia Hunedoary. Powitały nas blokowiska z wielkiej płyty. Mocno zszokowani nerwowo rozglądaliśmy się za noclegiem, nie widząc kompletnie żadnych pensjonatów czy moteli. Do tej pory nigdy nie mieliśmy problemów ze znalezieniem kwatery, może z wyjątkiem Sibiu, gdzie nocowaliśmy w dość drogim motelu. Zdeterminowani podjechaliśmy w kierunku zamku z nadzieją, że może tam coś będzie. Kierując się drogowskazami w odpowiednią stronę nagle wjechaliśmy do dzielnicy … przemysłowej. Znów otaczały nas popadające w ruinę fabryki z niezliczoną ilością kominów. A pod zamkiem wielkie rozczarowanie żadnej kwatery! Budowla owszem piękna, ale gdzie tu spać. Iga stanowczo dawała do zrozumienia, że ona już nigdzie dalej nie jedzie, a my byliśmy w olbrzymiej rozterce. W dodatku jakby tego było mało zaczął siąpić deszcz. Zatrzymaliśmy się na parkingu pod zamkniętym już zamkiem i zaczęliśmy zastanawiać się co robić. Po chwili do naszego samochodu podeszło dwóch mężczyzn. Zaczęli mówić w dziwnym języku, który szybko rozszyfrowaliśmy jako węgierski. Nie mieliśmy pojęcia o co im chodzi. Nagle jeden z nich z uśmiechem na ustach zaczął wymawiać pojedynczy słowa po angielsku: „night”, „room”, „shower”… Domyśliliśmy się, że proponują nam nocleg! Okazało się, że obaj są Węgrami mieszkającymi w Rumunii. Jeden, głównie na migi, wytłumaczył nam że ten drugi proponuje turystom nocleg. Właściciel kwatery tylko się uśmiechał i coś wtrącał po Węgiersku, gdyż jak się później okazało nie mówił w żadnym innym języku. Dopytaliśmy się o cenę i po chwili jechaliśmy przez miasto. Na przednim siedzeniu jechał nasz „przewodnik”, z którym za nic nie mogliśmy się porozumieć. Na skrzyżowaniach wskazywał nam tylko, w którą stronę mamy skręcać...

Na zamku w Hunedoarze

ciąg dalszy nastąpi...

Copyright by www.fotografiapodroznicza.pl - Anna i Marcin Szymczakowie. Wszystkie prawa zastrzeżone.

 

a