niedziela, maj 05, 2024
Follow Us
niedziela, 08 kwiecień 2012 17:05

Jedwabnym Szlakiem między ludźmi Wyróżniony

Napisane przez
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Przeczytałem w ostatnich miesiącach kilka świeżo opublikowanych książek relacjonujących długie wyprawy rowerami, motocyklami, quadami oraz innymi środkami transportu, a także pieszo. Relacja Maciągów z podróży Jedwabnym Szlakiem różni się od nich w sposób zasadniczy.

Jedwabny Szlak był najdłuższym lądowym szlakiem handlowym w dziejach. W czasach starożytności i średniowiecza jedyną drogą, jaką trafiały towary z Chin do Europy – przede wszystkim jedwab, od którego pochodzi nazwa tego szlaku, ale także żelazo i papier, dywany, a w drugą stronę złoto, pachnidła, rośliny uprawne.

Fragmentami tego szlaku wybrali się w 2010 roku, na rowerach, polski podróżnik Robert Maciąg z żoną Anną. A swoje przeżycia, obserwacje i wrażenia opisał w wydanej właśnie przez Bezdroża, bogato ilustrowanej zdjęciami książce pt. "Tysiąc szklanek herbaty. Spotkania na Jedwabnym Szlaku".

Wyruszyli, początkowo w towarzystwie Anglika Bena, później innych rowerzystów lub jadąc samotnie, ze Stambułu. A ściślej, gdyż dopiero w tamtym miejscu rozpoczyna się relacja, z przejścia granicznego między Turcją i Syrią koło Iskanderunu, aby przez Aleppo, Damaszek i Palmyrę wrócić do Turcji w okolicach jeziora Van, przeprawić promem do Iranu. Następnie przez Tebriz, Teheran, Isfahan, pustynię Dasht – e Kavin i Meszhed dotarli do Turkmenistanu.

Przejechali przez Bucharę, Samarkandę i Taszkient Uzbekistan, przez Pendżykent, wzdłuż granicy z Afganistanem i Pamir, Tadżykistan oraz fragmencik Kirgistanu do Chin. W nich zaś podróżowali przez Kaszgar z przejazdem autobusem i pociągiem przez pustynię do Turfanu. Dalej, głównie przez wsie, do Pekinu i granicy z Laosem koło Mengli oraz do Bangkoku w Tajlandii, skąd samolotem wrócili do kraju. Cała ta podróż zajęła im 8 miesięcy. Relacja z niej jest bardzo interesująca, chociaż nietypowa.

Zupełnie w tle znajdują się trudy jazdy rowerami. Nie ma w niej, tak niekiedy nużących w innych książkach, opisów kolejnych złapanych gum, napraw sprzęgieł czy hamulców, ciężaru sakw itp. Podobnie nie ma na pierwszym planie samych uczestników tej wyprawy. Ich nastrojów czy, oczywistych w tak trudnych warunkach, chociażby różnic poglądów na temat tego, gdzie nocować, co i jak jeść itp. Po trzecie – i to mnie najbardziej zaskoczyło, bo również sporo podróżuję i chętnie zwiedzam, niewiele jest w tej książce opisów zabytków i innych ciekawych miejsc.

Z wyjątkiem przeważnie bardzo interesujących opisów przyrody, krajobrazów oraz spotykanych na trasie ludzi, warunków ich życia, obyczajów, stosunku do obcych, a przede wszystkim niesłychanej gościnności. Chociaż różnej w poszczególnych krajach i kulturach. Głównym tematem tej książki obecnym niemal na każdej stronie, są właśnie spotkania z ludźmi oraz kontakty z nimi. Mimo barier językowych. Angielski okazał się w tamtych regionach świata, zwłaszcza na wsi i peryferiach krajów, tylko częściowo przydatny. W poradzieckiej Azji Środkowej bardziej rosyjski, chociaż nie był on mocną stroną autora, a nie znali go współtowarzysze podróży.

Okazało się jednak, że ludzie potrafią jakoś porozumiewać się. Zwłaszcza, gdy są niezwykle gościnni i wzajemnie życzliwi. A tytułowe szklanki herbaty – tak jak przed wiekami podstawowego napoju na dawnym Wielkim Jedwabnym Szlaku – należą do codziennego rytuału gościnności. Przykładów, jak to od nich zaczynały się znajomości przedłużane na prośbę i zaproszenie gospodarzy o obiady, kolacje, noclegi, a nawet kilkudniowe pobyty, jest mnóstwo. Od Abdula, który w jakiejś wiosce między Aleppo i Damaszkiem w Syrii nieoczekiwanie zaprosił do siebie oraz ugościł nie tylko herbatą podróżujących na rowerach cudzoziemców. Poprzez Beduinów na pustyni syryjskiej, którzy pospieszyli z bezinteresowną pomocą, gdy widzieli, bądź wydawało im się, że obcy potrzebują pomocy. Mohammada, który w głębi Iranu najpierw samorzutnie oddał biwakującym, bo większość nocy na trasie spędzali oni we własnych namiotach lub w przygodnych miejscach – owoce, chleb i termos zimnej wody, a następnie odnalazł ich w kolejnej miejscowości, przez którą musieli jechać następnego dnia, aby pomóc w podróży przez pustynię. W Uzbekistanie taksówkarza Alego. A także właściciela kawiarenki Ahmeta, który nie tylko gości nakarmił i przenocował.

Dał również kartkę do syna mającego podobny lokal gdzieś przy drodze do Taszkientu, aby zajął się nimi podobnie. Czy Zoyi, starej kobiety w Tadżykistanie, obok domu której przejeżdżali i na chwilę zatrzymali się w cieniu, która natychmiast zaprosiła ich na herbatę, kawałek chleba i jogurt. Młodego chłopaka w miasteczku Dangara w tym samym kraju, który podjechał samochodem i zapytał, czy zostaną u niego, a ściślej w domu jego ojca, na noc. Czy gościnnych Ujgurów w Chinach. To tylko kilka, z niezliczonych przykładów.

Trafiały się również niemiłe spotkania. Z agresywnymi dzieciakami w As Suknet w Syrii czy psami pasterskimi, których ataku nie zatrzymywali właściciele koło jeziora Van w Turcji. Były to jednak wyjątki. Zaś te najczęstsze, przykłady życzliwej gościnności, stawały się okazją do poznawania tamtejszych ludzi, ich zwyczajów czy kuchni. Np. tatuaży na brodach i policzkach kobiet w Syrii oznaczających, że nie tylko mąż, zarabia pieniądze dla rodziny, ale i ona. Zdziwiło ich zachęcanie gości przez gospodarza do jedzenia nawet ponad miarę, gdy żona i dzieci pokornie czekają, czy coś dla nich zostanie.

W książce „Tysiąc szklanek herbaty” są dziesiątki opowieści i relacji. O gościnności mieszkańców, granicznej biurokracji, „pilotowaniu” rowerzystów przez syryjską bezpiekę po cywilnemu i nakazywaniu im, gdzie mają rozbić namiot. Także w niedozwolonych miejscach, bez zawiadamiania o tym policji mundurowej, co prowadziło niekiedy do konfliktów. Są opisy i sceny z bazarów. Suków w Aleppo i wielkiego Al – Hamidija koło meczetu Umajjadów w Damaszku w Syrii. W Isfahanie w Iranie. Bucharze i Samarkandzie w Uzbekistanie itp. Sporo informacji o miejscowych zwyczajach.

Np. swatania i poznawania się przyszłych małżonków na irańskiej prowincji. „Drewnianej kołysce” – rodzaju naszej pępowiny, pierwszego położenia noworodka do własnej kołyski, z udziałem gości i oczywiście, prezentami. Urzędowym ograniczeniu (wobec biedy) w Tadżykistanie liczby weselnych gości do… 150 osób. Zwyczaju robienia sobie zdjęć, zwłaszcza do dokumentów oraz ślubnych w technice komputerowego doklejania głów do cudzych, eleganckich garniturów i sukien ślubnych. Bo na własne ludzi nie stać. Wielkiej radości, jaką sprawiały nie tylko dzieciom, zdjęcia robione przez podróżników i natychmiast drukowane na przenośnej drukarence.

Informacje o zaniedbanym regionie Pamiru, który stał się dla niepodległego Tadżykistanu niepotrzebnym garbem. Wraz z upadkiem ZSRR skończyły się bowiem dostawy prądu, dotacje, pomoc. A tam mieszkają głównie Kirgizi, Wachowie i to na dodatek ismailici – liberalny odłam znienawidzonych szyitów. I w ogóle o prawie u nas nieznanych realiach obecnego życia w tym kraju. O dużym zainteresowaniu spotykanych ludzi życiem w Polsce. Zwłaszcza, czy jest praca oraz… jakie są drogi. Bo te, właściwie poza nowymi w Chinach i głównymi w pozostałych krajach, okazywały się koszmarne. Niektóre w tak strasznym stanie, że nie dawało się po nich dowieźć… jajek do sklepów.

Nie brakuje w tej książce ciekawych relacji innych osób bądź własnych obserwacji autora. Np. opowiadania młodego chłopaka Tahira, który za ogromne pieniądze uzyskał wizę oraz poleciał do USA, a tam, w Denver, ludzie potraktowali go jak afgańskiego terrorystę z Al Kaidy - bo co to dla nich za różnica Afganistan czy Tadżykistan, skoro jest muzułmaninem, a nazwa kraju też kończy się na „stan? Skończyło się to aresztowaniem na kilka dni przez policję „do wyjaśnienia” i szybkim powrotem do kraju. W książce znajduje się opis koszar i wysokogórskiego posterunku na granicy z Afganistanem, w których armia Tadżykistanu ma prąd w kantynie tylko przez kilka godzin dziennie, a budynki ogrzewa… krowim nawozem zbieranym przez żołnierzy.

Pięknie i ciekawie opisana jest przyroda oraz krajobrazy spotykane na trasie, zwłaszcza gór Pamiru. Równocześnie, co mnie bardzo zaskoczyło, zwiedzam bowiem świat inaczej, niemal znikome zainteresowanie autora zabytkami. A było ich przecież na tej trasie mnóstwo. Tymczasem – przykładowo – w Aleppo wspomniał tylko o cytadeli, generale Józefie Bemie, który jako Murad Pasza był tam sułtańskim gubernatorem i zmarł oraz tamtejszym mydle z oliwy i liści laurowych. W Damaszku z murami obronnymi i dziesiątkami wspaniałych budowli tylko o meczecie Umajjadów. W Bucharze, gdzie na liście zabytków jest ponad 400 obiektów zaledwie o paru.

W Samarkandzie tylko o Registanie i Mauzoleum Tamerlana, którego zresztą nazywa Krwawym Timurem, chociaż był on rzeczywiście krwawym satrapą, ale nazywany był i jest Timur Lenk – Chromy lub Kulawy. Nie zauważył natomiast, a przynajmniej nie wspomniał o innych tamtejszych wspaniałych zabytkach: Nekropolii Szach–i–Zinda, obserwatorium astronomicznym Uługbega, wykopaliskach na Wzgórzu Afrasjab, ruinach meczetu Bibi Chanum.

Autor nie ukrywa zresztą rozczarowania komercyjnym charakterem współczesnej Samarkandy. Gdy byłem w niej po raz pierwszy 45 lat temu, rzeczywiście wyglądała inaczej. Była bardziej zaniedbana, ale autentyczna, głęboko azjatycka. Później przyszły wielkie jubileusze miasta i jego porządkowanie. Jak zobaczyłem ją po latach, też skojarzyła mi się z filmową dekoracją. Zwłaszcza w nocy. Ale to już cena masowej turystyki.

Bardzo ciekawa jest część książki poświęcona podróży po Chinach, które autora fascynują, a zarazem szokują. Podobnie je zresztą widziałem, łatwo mi to zrozumieć. Z jednej strony więc fantastycznie zaopatrzone sklepy, nawet wiejskie. Nowoczesne drogi, mosty, rosnące betonowe wieżowce, a równocześnie niszczenie starych budynków Ujgurów (nie tylko, także w Tybecie, ale tam podróżnicy nie dotarli, czy zabytkowych chińskich miastach ) i uśmierzanie tych „buntowników”. Przypomnienie dramatycznych „reform” Mao Tse Tunga (Mao Zedonga), które kosztowały życie dziesiątki milionów ludzi.

Niezwykle ciekawe są opisy podróży przez chińskie wsie zamieszkane przez ludzi bez prawa przemieszczania po kraju, ale wyludniające się, bo młodzież z nich ucieka do miast. Ziemi nadal uprawianej motykami. Ręcznie podlewanymi pojedynczymi roślinami itp. I kontrast, jaki wsie stanowią w porównaniu z dużymi miastami. Nie mówiąc już o wysyłaniu w kosmos chińskich sztucznych satelitów.

Ostatnia część tej książki jest zarazem apoteozą podróżowania. Niekoniecznie od razu na krańce globu. Mogą być nawet zupełnie niedalekiego. Ale to podróże, pisze autor, pozwalają lepiej poznawać świat i ludzi, którzy są zupełnie inni niż prezentowani w mediach. Zgodnie zresztą z ich zasadą, że dobrzy, życzliwi, szczęśliwi, nikogo nie interesują - odwrotnie niż katastrofy, wojny, przejawy nienawiści i zbrodnie. I trudno się z nim nie zgodzić. Znalazłem w tej książce również trochę błędów i potknięć, niepotrzebnego „anglizowania” części nazw. Wymienianie ich byłoby jednak czepianiem się drobiazgów. Bo książka jest ciekawa, dobrze napisana oraz naprawdę warta przeczytania. Zawiera bowiem ogromną dawkę informacji o współczesności, tak mało u nas ciągle znanych krajów i ich mieszkańcach. Mieszkańcach generalnie, ale gdzie nie ma niechlubnych wyjątków, bardzo gościnnych i życzliwych obcym. Na uważne obejrzenie zasługują też zamieszczone w książce zdjęcia. Choć bez podpisów, to generalnie dobrze wpasowane zostały w tekst i w większości świetnie wykonane.

TYSIĄC SZKLANEK HERBATY. SPOTKANIA NA JEDWABNYM SZLAKU. Autor: Robert Robb Maciąg. Zdjęcia: Ania i Robert Maciąg. Wydawnictwo Bezdroża, Kraków 2012, str. 320, cena 39 zł.

{jumi[*6]}

Dodatkowe informacje

  • Wydawca: Bezdroża
  • Język: polski
  • Gatunek: literatura
  • ISBN: 9788324636341
  • Recenzent: Cezary Rudziński
  • Data recenzji: 2012_04_08
  • Ocena recenzji: 4

a