niedziela, maj 05, 2024
Follow Us
poniedziałek, 18 luty 2013 13:29

Łabędzi śpiew Wyróżniony

Napisane przez Piotr Kitrasiewicz
Oceń ten artykuł
(0 głosów)
Łabędzi śpiew fot. B. Warzecha / mat. pras.

„Światło ! Światło ! Czy ktoś może zapalić światło?" Już pierwsze słowa tego dramatu sygnalizują charakter fabuły. Oto stary niepotrzebny nikomu człowiek pragnie wejść w krąg światła. Chce żeby go dostrzeżono, doceniono, oklaskiwano. Jak niegdyś.

Tytułowy bohater przychodzi do teatru, gdzie ma spotkać się z reżyserem, który jakoby obiecał mu rolę w spektaklu. Bo Feuerbach jest – a raczej był – aktorem, kiedyś podobno znanym i cenionym. Potem stopniowo tracił na popularności, aż w końcu zniknął zupełnie z afisza. Przez ostatnie sześć lat nikt o nim nie słyszał. Ten okres spędził w szpitalu psychiatrycznym. Teraz, po powrocie do normalnej rzeczywistości czyli tej doświadczanej i przeżywanej przez większość ludzi, chce znowu odżyć. Powrócić do swojego zawodu będącego jednocześnie jego sensem życia. Do gry aktorskiej.
Jednak zamiast umówionego reżysera, czeka na niego asystent tego ostatniego. Feuerbach początkowo obraża się i odchodzi, ale rychło wraca. Postanawia zaczekać. Zdejmuje buty i siada na krześle. Prowadzi z asystentem pogawędkę o swoim życiu i sztuce. Właściwie to głównie on mówi, ich rozmowa jest w dużym stopniu wywodem starego człowieka o teatrze i życiu. W pewnej chwili ma kolejnego słuchacza, a raczej słuchaczkę. Jest nią kobieta, która przyszła powiedzieć, że nie znalazła psa. Jakiego psa? Asystent twierdzi, że chodziło o czworonoga potrzebnego do spektaklu, którego przyprowadzenie nakazał inspicjent. Pies miał być noszony na rękach podczas przedstawienia, a następnie wyrzucony na śmietnik. Zapewne coś przeczuł i uciekł. Feuerbach reaguje nerwowo na informację o psie, zwraca się do kobiety podniesionym głosem, chce żeby sobie poszła. Ona jednak zostaje stając się mimowolnym świadkiem dalszych wynurzeń bohatera. W końcu głos z off-u oznajmia, że przyszedł sam dyrektor. Nie widzimy go, podobno siedzi na pogrążonej w ciemności widowni. Feuerbach wygłasza monolog z klasycznej sztuki, jedyny tekst jaki pamięta z dawnych czasów. Najpierw deklamuje, mówi z podniosłą manierą. Wkrótce jednak jego recytacja staje się zwyczajna, prosta, zbliżona do zwyczajnej mowy, dom tego, co mówił wcześniej o sobie. Kiedy kończy, pyta słuchacza o zdanie, ale zimny i bezosobowy głos z off-u informuje go, że dyrektor wyszedł w trakcie występu. Oznacza to wyrok dla bohatera, który ciężkim krokiem odchodzi. „Niech pan zabierze swoje buty" mówi głos, ale przytłoczony, niepotrzebny nikomu człowiek nie zwraca na to uwagi. Asystent wchodzi na scenę i wyrzuca do kosza ostatni ślad po starym człowieku - jego buty.

 

Sztuka Tankreda Dorsta świadomie czy nie nawiązuje do jednej z mniej znanych jednoaktówek Antoniego Czechowa - „Łabędziego śpiewu". Stary aktor obchodzi w prowincjonalnym teatrze swój jubileusz. Są kwiaty, oklaski, okazjonalne mowy. Ale po zakończonym przedstawieniu wszyscy o nim zapominają, nikt nie myśli o tym, żeby odwieźć go do domu. Uhonorowany, ale tak naprawdę zapomniany artysta zostaje w opustoszałym teatrze z woźnym, równie starym jak on. Aktor i woźny, jego jedyny wierny widz, odtwarzają razem fragmenty z dawnych dramatów bohatera, dla którego ten prywatny występ jest swoistą wiwisekcją osobistego i artystycznego życia.

„Ja, Feuerbach" był wielkim wydarzeniem teatralnej Warszawy Anno Domini 1988 za sprawą inscenizacji w Teatrze Dramatycznym i wielkiej roli Tadeusza Łomnickiego. Teraz sięgnął po nią Piotr Fronczewski, żeby – jak zapowiedział – pożegnać się nią ze swoim zawodem aktora. Jednocześnie, jakby paradoksalnie, spektakl jest debiutem reżyserskim Fronczewskiego, który nigdy wcześniej niczego nie zainscenizował ograniczając się do gry aktorskiej. Utwór nie jest specjalnie trudny do wyreżyserowania, bo składa się z tylko z trzech postaci, jednej przestrzeni i niewielu rekwizytów. Ma statyczną akcję, ograniczoną w zasadzie do monologów i nielicznych dialogów. Jest natomiast trudny do zagrania i dlatego właśnie Fronczewski wybrał go na swój łabędzi śpiew. „Ja, Feuerbach" to nie tylko sztuka o aktorstwie i teatrze, ale również materiał wydobywający z odtwórcy głównej roli całą skalę aktorskich środków, półśrodków, tonów, półtonów... Krótko mówiąc, to potężna rola dla nietuzinkowego aktora. Wymarzona dla doświadczonego wykonawcy, starego wygi scenicznego, pragnącego zaprezentować szeroki wachlarz swoich artystycznych możliwości. Feuerbach porusza się po scenie, powoli, ciężko, powściągliwie, ale jest to mistrzostwo najwyższej próby. Już samo patrzenie jak siada na krześle i pokazuje w nim siebie w różnych spersonifikowanych pozycjach, na przykład króla, biedaka i innych. Jest niczym profesor sztuki aktorskiej pokazujący studentom jak wiele można wyrazić siadając w taki a nie inny sposób na zwykłym krześle. A kiedy dowiaduje się, że dyrektor już go nie słucha, jego twarz zastyga na moment, gardło wydaje krótki poświst – wyrazić walący się świat starego człowieka za pomocą tak powściągliwych środków, to jest sztuka najwyższej klasy. Nie bardzo wierzę, że Fronczewski rzeczywiście pożegna się na zawsze ze sceną, myślę, że od czasu do czasu będzie pojawiać się gościnnie w rozmaitych spektaklach. Ale wybór dramatu Dorsta na rozstanie ze sceną był egzaminem (tak, egzaminem, bo ze sceną też trzeba umieć się rozstać) bardzo ambitnym, który znany i popularny aktor zdał na medal. Zdał również egzamin jako reżyser, bo przygotował spektakl w zgodzie z regułami reżyserskiej sztuki, grając jednocześnie główną rolę, a najtrudniej jest przecież wyreżyserować siebie samego. Zawsze to lepiej, jak jest ktoś, kto prowadzi. Ale po tak długim stażu scenicznym i rozlicznych sukcesach, nie tylko scenicznych, bo również telewizyjnych i filmowych, reżyserem najbardziej kompetentnym do prowadzenia na scenie Fronczewskiego był sam Fronczewski.

Mistrzowi asystował jako Asystent Grzegorz Damięcki, potrafiący w cieniu mistrza zaakcentować również własną obecność. Gorzej było z Marią Ciunelis jako kobietą bez psa – była tylko żywym rekwizytem, niczym więcej. I tutaj jedyny przytyk pod adresem roboty reżyserskiej – postać tę można było lepiej zagospodarować i wykorzystać niż tylko pasywną a la kukłę.

Mroczną scenografię, będącą odbiciem beznadziejnego świata stojącego na krawędzi starego człowieka, wykreował za pomocą kilku rekwizytów na niemal pustej, półmrocznej scenie Marcin Stajewski.

Teatr Ateneum. Tankred Dorst: Ja, Feuerbach. Tłumaczenie: Jacek St. Buras. Reżyseria: Piotr Fronczewski. Scenografia: Marcin Stajewski.

{jumi [*7]}

Teatr Ateneum. Tankred Dorst: Ja, Feuerbach. Tłumaczenie: Jacek St. Buras. Reżyseria: Piotr Fronczewski. Scenografia: Marcin Stajewski.

a