sobota, kwiecień 27, 2024
Follow Us
wtorek, 01 czerwiec 2021 06:27

Helion: Vademecum survivalowe Wyróżniony

Napisane przez
Oceń ten artykuł
(0 głosów)
Autorzy tego vademecum swoje doświadczenia i wynikającej z nich, oraz zdobytej inaczej wiedzy, przedstawiają w postaci 158 tematów i sytuacji, z mnóstwem konkretnych przykładów „z życia wziętych” Autorzy tego vademecum swoje doświadczenia i wynikającej z nich, oraz zdobytej inaczej wiedzy, przedstawiają w postaci 158 tematów i sytuacji, z mnóstwem konkretnych przykładów „z życia wziętych” mat.pras/Cezary Rudziński

„Survival – dla jednych hobby, dla innych narzędzie samodoskonalenia, a dla wielu sposób na życie. Definicje survivalu można mnożyć, ale pewne jest jedno: to coraz popularniejsza forma spędzania czasu.

Pomaga pokonywać własne słabości, umożliwia zdobywanie nowych umiejętności, uczy poruszać się pewne w każdym terenie – czy są to równie piękne jak niebezpieczne góry, czy miejska dżungla. Łączący elementy sportu, nauki, techniki i psychologii, pozwala na naprawdę wszechstronny rozwój.” – piszą autorzy na tylnej okładce tej książki.

Moim zdaniem niewiele ma on wspólnego z turystyką, zarówno klasyczną, poznawczą w różnych dziedzinach i zakresie, jak zwłaszcza typowo wypoczynkową. Ale znajomość przynajmniej podstawowych zasad, którymi kierują się survivalovcy, jest przydatna nawet w tej drugiej. Np. podczas pożaru hotelu czy lasu, trzęsienia ziemi, napadu itp. Recenzowany przewodnik jest pełen takich zasad. I nawet, jeżeli o wielu z nich wiedzą nie tylko doświadczeni podróżnicy, czy aktualni i byli harcerze, to warto poznać ich o wiele więcej, gdyż nigdy nie wiadomo, co i kiedy może się przydać. Nie tylko w trakcie egzotycznych wypraw z ekstremalnym programem, ale także podczas spaceru po mieście. Żyjemy w takich czasach, że napady, rabunki, czy strzelanina, nie mówiąć o klęskach żywiołowych, zwłaszcza powodziach i gwałtownych burzach z gradobiciem i piorunami, zdarzają się nawet w bezpiecznych krajach i spokojnych miejscach.

Autorzy tego vademecum swoje doświadczenia i wynikającej z nich, oraz zdobytej inaczej wiedzy, przedstawiają w postaci 158 tematów i sytuacji, z mnóstwem konkretnych przykładów „z życia wziętych”, nierzadko z odsyłaczami do źródeł, podzielonych na 6 rozdziałów: „Przyroda z survivalem oraz bushcraftem” (to drugie, to wiedza i umiejętności potrzebne do przetrwania oraz długotrwałego przebywania wśród przyrody). „Bezpieczeństwo i pogoda”. „Zdrowie, pierwsza pomoc i psychologia”. „Góry, lasy łąki, rzeki”. „Survival w mieście”. „Niewola, ucieczka i unikanie pościgów”. Dowiedzieć się z nich można naprawdę wiele, przy czym w niektórych przypadkach rady autorów wydające się w pierwszej chwili co najmniej kontrowersyjne, bywają czasami jedynym wyjściem zapewniającym uratowanie się z opresji, a nawet ocalenia życia.

Parę przykładów. W każdym przypadku, zalecają autorzy, realizacji jakiegoś planu w trakcie wyprawy, wycieczki itp., należy mieć gotowy „Plan B”, na wypadek, gdyby podstawowego nie dało się, z różnych powodów, zrealizować. Pozwala to wówczas nie tracić czasu na zastanawianie się, a co teraz zrobić? Aby, w niektórych sytuacjach, przetrwać, piszą, można plany modyfikować, coś niszczyć, sprzedawać lub wymieniać, nawet cenny przedmiot, aby pozyskać inne potrzebne w danym momencie dobro. Oszukiwać i kombinować, ale nie dać się złapać. „Pełną moralność – zacytuję – zostaw dla znajomych i rodziny”. Oczywiście może to być moralnie naganne, ale w sytuacji ratowania zdrowia i życia czasami nie ma rzecywiście innego wyjścia.

Ciekawe są przykłady wykorzystywania różnych przedmiotów w innych celach, niż te, dla których je przeznaczono. Przydatne są, zamieszczone w książce, spisy rzeczy potrzebnych i przydatnych w survivalu, z ich cenami. Z bardzo cenną radą, aby te przedmioty, które są niezbędne do przetrwania, nosić zawsze przy sobie połączone (przewleczone) dłuższą linką. Czy aby wybierać je w jaskrawych kolorach, w miarę możliwości odblaskowych, na wypadek upuszczenia czy zagubienia. Do ważnych informacji zaliczam też tę, że w Polsce legalnie można używać i nosić noże, bez względu na ich wielkość i rodzaj, chociaż obowiązują zakazy, np. podczas imprez masowych, czy noszenia broni białej ukrytej.

Do rad ważnych nie tylko dla syrvivalowców, ale także turystów, czy nawet ludzi nie uprawiających turystyki, należą dotyczące m.in. nocowania na dziko, jak przetrwać pożar, trzęsienie ziemi, lawinę śnieżną, wydostać się z bagna czy spod załamanego lodu, skok z wysokości, upadek na tory, czy w windzie itp. Jak przeżyć strzelaninę uliczną? Jak opanować się w kilkanaście sekund, aby móc racjonalnie postępować w trakcie zagrożenia? Jak – i zgodnie z obowiązującym prawem – udzielać innym pierwszej pomocy? To tylko niektóre z rad przydatnych nie tylko tym, do których książka adresowana jest bezpośrednio, czyli survivalovców. Osobny, ostatni rozdział, dotyczyć może niewielkiego grona osób, przede wszystkim podróżujących po niebezpiecznych regionach, terenach konfliktów i wojen. Ale jeżeli ktoś wybiera się w nie, lub nieoczekiwanie w nich znajdzie, warto aby wiedział, jak postępować. Na końcu książki znajduje się kilka dodatków. Obejmują one najważniejsze numery telefonów, zalecenia jak postępować w przyrodzie, aby nie pozostawiać po sobie niekorzystnych dla niej śladów, bezpieczeństwa w trakcie pracy z nożem, sposobu postępowania w sytuacjach zagrożenia, alfabetu fonetycznego (literowania wyrazów), bezpiecznego poruszania się i przebywania w opuszczonych budynkach i miejscach oraz kilku innych tematów. Ponadto spis bibliografii i literatury uzupełniającej. W sumie jest to więc książka napisana kompetentnie i ciekawie, którą polecić można nie tylko survuivalovcom i kandydatom na nich, ale także innym, zwłaszcza turystom.

* * *

Czytając to vademecum, przypomniałem sobie wiele sytuacji, z jakimi spotkałem się w trakcie już blisko 230 moich podróży zagranicznych różnej długości po 5 kontynentach, a także niezliczonych krajowych. Nie zdarzyło się w ich trakcie nic szczególnie groźnego, zwłaszcza dla życia, ale umiejętność właściwego postępowania wyniesiona z harcerstwa, a także wnioski wyciągane z popełnianych błędów, pozwoliły mi niejednokrotnie uniknąć poważniejszych konsekwencji.

Oto kilka zapamiętanych sytuacji.

Lato 1944 roku

Jestem na wypadzie za miasto, trafiam na niemiecką obławę łapiącą ludzi do kopania rowów przeciwczołgowych nad Pilicą. Mam niewiele ponad 13 lat, ale jestem wyrośnięty, zgarniano nawet 12-latków. Obce kobiety wpuszczają mnie do domu, pomagają ukryć się w około 40 centymetrowej wysokości luce między sufitem i dachem. Jest upalny dzień, od pokrytego papą drewnianego dachu bije żar, coraz trudniej mi oddychać. Obława dawno przeszła, ale gospodynie boją się mnie wypuścić. Po kilku godzinach z trudem wydostaję się, jestem bardzo odwodniony. Zrozumiałem wówczas, jak ważna dla organizmu jest woda. * Wiele lat później ta wojenna historia przypomina mi się, gdy w trakcie wyprawy do dżungli amazońskiej indiański przewodnik uczy nas, czym jest ona, jak się w niej zachowywać i poi wodą laną wprost do gardła z korzeni drzewa odrąbanych maczetą.

Początek lat 50-tych. Polskie Tatry

Wybraliśmy się z przyjacielem na 6–tygodniową wyprawę górską wyruszając z Bielska Białej szczytami i szlakami na 3 tygodnie w Tatry, wówczas jeszcze tylko polskie, a następnie w Pieniny. Ostatniego dnia za późno wyruszyliśmy, lub źle obliczyliśmy czas, bo podczas schodzenia z Sokolicy do schroniska w Szczawnicy na końcowym odcinku trasy zastał nas wrześniowy zmrok, zeszliśmy ze szlaku, a jedyna latareczka „wysiadła”. – Pójdę tą ścieżką, powiedział Jurek, sprawdzę czy nie ma znaków, bo prowadzi w dół. I zniknął. Nie pomagało szukanie, nawoływanie go, na szlaku nie było nikogo. Jakoś dotarłem na dół, siedział na dolnym schodku schroniska, bo już nie miał sił samodzielnie pokonać kilku stopni do jego drzwi. Od tej pory nigdy nie rozłączam się z kimś z towarzyszy podróży w nieznanym terenie.

Rok 1985 - Grecja i Turcja

Podczas dziennikarskiej wyprawy studyjno – turystycznej do Grecji i Turcji, której byłem kwatermistrzem, w dniu wypoczynku na kempingu koło Katerini na Riwierze Olimpijskiej, jednego z uczestników dopadł atak wyrostka robaczkowego. Lekarka wyprawy stwierdziła, że natychmiast trzeba dostarczyć go do szpitala. Przy pomocy kogoś z recepcji porozumieliśmy się (problemy językowe) z pogotowiem, ale obiecali przyjechać najwcześniej za półtorej godziny. Położyliśmy więc chorego na materacu, na miejscu foteli wymontowanych w tylnim rzędzie wynajętego w Polsce Ikarusa pod namioty, bo bagażniki miał małe. Zawieźliśmy nieszczęśnika do szpitala, martwiąc się, jak zdołamy tam porozumieć się. Po chwili ściągnięty z domu grecki chirurg odezwał się do na… najczystszą polszczyzną. Okazało się, że jako dziecko trafił z uchodźcami prześladowanymi przez juntę pułkowników do Szczecina, tam skończył studia, pracował jako chirurg, a jak powstała taka możliwość, repatriował się do ojczyzny. Szybko i bez problemów zoperował pacjenta, obiecał zająć się nim, bo było oczywiste, że po operacji będzie on musiał wrócić do Polski samolotem z Aten. W szpitalu zorientowałem się, że jedna z pielęgniarek mówi po rosyjsku, a ten język trochę znał zoperowany uczestnik wyprawy. Była Greczynką z Krymu, którą z rodzicami Stalin zesłał w 1944 roku do Taszkientu. Skąd niedawno przeniosła się do historycznej ojczyzny przodków. I ona dodatkowo zajęła się polskim pacjentem. My musieliśmy jechać dalej, zabierając tylko 16-letnią córkę pechowca.

Włochy złodzieje na skuterach

Podczas kolejnej wyprawy, którą prowadziłem w następnym roku do Włoch, na jednym z placów Neapolu kilkuosobową grupkę jej uczestników zaczęło okrążać na skuterach kilku młodych rzezimieszków czyhając, aby porwać jakąś torbę lub aparat fotograficzny. Poleciłem abyśmy skupili się, chowając je za plecy. Gdy na placu pojawili się policjanci, rabusie odjechali, my mogliśmy kontynuować zwiedzanie. * Mniej szczęścia mieliśmy rok później w Madrycie. Na znakomicie oświetlonym wieczorem głównym placu miasta nagle ktoś wyrwał jednej z uczestniczek wyprawy torbę z dokumentami i pieniędzmi. Dwaj koledzy natychmiast rzucili się w pościg, ale szybko znaleźli się na ziemi, gdyż kompani z bandy podstawili im nogi. Skończyło się na szyciu w pogotowiu rany jednego z goniących i konieczności powrotu obrabowanej uczestniczki samolotem do kraju na podstawie nowego paszportu wystawionego w madryckim konsulacie, gdyż wizy 7 krajów, przez które przejeżdżaliśmy, przepadły w starym paszporcie.

Johannesburg - szpital w zasiekach

Zagrożenie bezpieczeństwa pamiętam z Johannesburga z wyjazdu na południe Afryki w 1999 roku. Gdy przejeżdżaliśmy przez jedną z „szemranych” dzielnic, zaszokował nas widok szpitala pokrytego drutem kolczastym aż do I piętra. Przewodnik powiedział, że jeżeli chcemy fotografować przez uchylone okna – o tym, aby na chwilę wysiąść nie było ze względów bezpieczeństwa mowy, to w żadnym przypadku nie wolno nam mieć paska aparatu założonego na szyi. Bo – tłumaczył – jak rabuś podskoczy i wyrwie go wam, to prędzej was udusi, niż zrezygnuje ze zdobyczy. Uliczni sprzedawcy pamiątek na jezdniach między jadącymi samochodami mieli kamizelki z napisem: „Nie jestem kryminalistą”.

Hurgada - nocą przez wydmy

Inną przygodę dotyczącą bezpieczeństwa mieliśmy w Egipcie. Po raz pierwszy wybrałem się tam z siostrzenicą w roku 1995. Objechaliśmy ten kraj od Abu Simbel na Pustyni Nubijskiej do Aleksandrii nad Morzem Śródziemnym. A w trakcie parodniowego wypoczynku na zakończenie w Hurgadzie, daliśmy się namówić na popołudniowo – wieczorną wycieczkę na Pustynię Zachodnia do obozu Beduinów. Wracaliśmy, jako ostatni, wozem terenowym, z przedstawicielem firmy organizującej to „safari”, sympatycznym czarnym Nubijczykiem oraz parą turystów z Petersburga. W pewnym momencie samochód zarył się w piasku i stanął, a kierowca okazał bezradny. Nie miał ani łopaty, ani latarki! A przewodnik telefonu. Inne samochody dawno odjechały, ciemną nocą, z odległości 12-15 km widać było tylko światła Hurgady. – Pójdę po pomoc, powiedział Ali, przewodnik, wy poczekajcie. Zaprotestowałem zarówno ja, jak i Rosjanie, którzy o 6 rano mieli autobus na lotnisko i wracali do kraju. Nie było innego wyjścia. Objąłem „dowództwo”, ruszyliśmy, pozostawiając kierowcę przy samochodzie, nie tyle „na azymut”, co na światła Hurgady. Panie w klapkach, a pustynia była piaszczysto – skalista z ostrą roślinnością, my zaś bez chociażby jednej latarki. Gdy wydmy zasłaniały światła miasta, wchodziłem na nie sprawdzając czy nie zbaczamy z trasy i dopiero wówczas ruszaliśmy dalej. Po blisko 3 godzinach takiego marszu, grubo po północy, gdy już niemal podchodziliśmy do pierwszych ulicznych świateł, poczuliśmy straszliwy smród oraz usłyszeliśmy wściekłe szczekanie. Trafiliśmy… na wysypisko śmieci, na którym żerowała wataha bezpańskich psów. Na szczęście było ono w tak głębokim wykopie, że z tej strony nie były w stanie wydostać się i nas dopaść. Obeszliśmy przeszkodę szerokim łukiem unikając, w najlepszym razie, pogryzienia i bolesnego szczepienia przeciwko wściekliźnie….

Meksyk - wąż koralowy

W Meksyku, podczas zwiedzania łodzią kanionu El Sumidero, zauważyłem w wodzie pięknego węża koralowego. Zdążyłem go sfotografować, gdy złapał mnie za rękę sternik odciągając z ostrzeżeniem: jak ukąsi, to trzeba w ciągu 8 minut wstrzyknąć odtrutkę, później człowiek umiera. A my nie mamy zastrzyków… Podobnych niemiłych przygód spotkało mnie więcej, na szczęście bez tragicznych skutków. Uniknąć ich pozwoliła mi m.in. umiejętność spadania, na szczęście z niezbyt dużej wysokości, w Tatrach, czy na nadmorskim klifie, ale nie aż na dół, na Cyprze. Podróże, to nie tylko umiejętność przeżycia w sytuacjach awaryjnych, korzystając z korzonków czy innych pokarmów, jakie można znaleźć w przyrodzie, o których piszą autorzy, ale także kosztowanie regionalnych potraw, czy „specjałów”.

Stek z krokodyla

Także niecodziennych. Np. steków z krokodyli hodowanych w RPA na skóry i mięso, świnek morskich w Kolumbii, Boliwii czy Peru, mięsa lam, a w innych krajach jaków, reniferów, łosi, niedźwiedzi. Zaś w moim przypadku także niemal wszystkiego innego, „co się porusza”, poza kotami i kotowatymi (lwy, lamparty, pantery, pumy itp.), „gruboskórnymi” (słonie, hipopotamy, nosorożce) oraz psami. Ale już bez problemów jadałem węże czy żmije, zwłaszcza jako „zakąskę” do, podlej zresztą, chińskiej wódki, skorpiony z grilla w Chinach, czy Tajlandii, lub wysmażoną w oleju i wysuszoną, przypominającą chipsy, szarańczę, sprzedawaną w Meksyku na bazarach na wagę. Ale to już inny, obszerny temat, podobnie jak jazda, której trzeba było spróbować chociaż raz: na wielbłądach, słoniach, osłach, mułach – o koniach nie wspominam, a nawet… strusiach.

Zdjęcia z archiwum autora

VADEMECUM SURVIVALOVE. Autorzy: Paweł Frankowski i Witold Rajchert. Wydawnictwo Helion, Gliwice, wydanie II, 2021, str. 381, cena 44,90 zł. ISBN 978-83-283-7473-7

a