sobota, kwiecień 27, 2024
Follow Us
środa, 02 marzec 2022 13:14

Podróże kształcą, ale… (1) – z doświadczeń Globtrotera Wyróżniony

Napisane przez
Oceń ten artykuł
(0 głosów)
Podróże kształcą, ale… (1) – z doświadczeń Globtrotera Cezary Rudziński

Podróże kształcą. To fakt znany od niepamiętnych czasów, gdyż poznawanie innych miejsc oraz ludzi, ich obyczajów, tradycji, kultury, wiary, kuchni itp. wzbogaca wiedzę o bliższym i dalszym otoczeniu oraz, w szerszym spojrzeniu, również świecie.

Nie bać się „obcych”

Pozwala go lepiej rozumieć, wyzwala ze stereotypów, lęków przed obcym i nieznanym, które okazuje się przeważnie nie takie straszne czy niebezpieczne, jak mogło wydawać się wcześniej. Ludzie poznawani w ich środowiskach, nierzadko dalekich i na pierwszy rzut oka zupełnie odmienni od nas, mimo, że żyją inaczej, często w znacznie trudniejszych, bardziej prymitywnych warunkach, okazują się bardzo do nas podobni. Gościnni, życzliwi, chociaż nierzadko dopiero po przełamaniu „pierwszych lodów” i pokonaniu bariery językowej czy kulturowej.

Nie hordami groźnych dzikusów stanowiących zagrożenie dla życia i mienia obcych przybyszy, lecz ludźmi zajętymi głównie zdobywaniem „w pocie i trudzie” środków do życia i utrzymania, troszczącymi się o swoje rodziny i wychowanie dzieci. A bywałem, nawet nocowałem, u potomków „łowców głów” w dżungli Borneo, wśród Indian Amazonii, także ich kolonii trędowatych czy niebezpiecznych miejscach Ameryki Południowej, Meksyku, Afryki, Azji, lub Europy. Spotkania takie, niekiedy tak zaskakujące nieoczekiwanych gości z innych krajów i kręgów kultury, stają się dla nich wydarzeniami zapamiętywanymi na całe życie.

Rzadkie przykrości

Przeżyłem ich już sporo w trakcie bardzo wielu podróży po świecie, ale na wymienienie naprawdę niemiłych aż nadto jest palców jednej ręki. Napad, przed laty, w centrum Madrytu, rzezimieszków na jedną z uczestniczek dziennikarskiej wyprawy studyjnej, którą prowadziłem oraz zrabowanie jej torby z dokumentami i pieniędzmi. Jakieś bezczelne domaganie się łapówek, czy próby wyłudzenia nienależnych pieniędzy. Przykłady chamstwa niektórych urzędników, zwłaszcza granicznych, w egzotycznych krajach, czy nachalnego żebractwa.

Wszystko to stanowiło jednak marginesy na tle licznych przykładów życzliwości, gościnności, udzielanej pomocy, z jaką spotykałem się również u „dzikich ludów”. To nie tylko moje obserwacje, ale także opowieści ustne i w relacjach publikowanych wielu globtroterów, z którymi rozmawiałem, czy ich czytałem. Z naprawdę wielu przykładów gościnności, jaką zapamiętałem, obok sławnej gruzińskiej, najbardziej utkwił mi, pisałem i opowiadałem o nim już kilkakrotnie, pozornie drobny epizod z podróży po południu Afryki. Wracaliśmy, jeszcze pod koniec ub. wieku, w kilka osób wynajętym mikrobusem z wypadu do Zimbabwe.

Gościnność w afrykańskim buszu

Po zwiedzeniu drugiego pod względem wielkości w tym kraju miasta Bulawayo i paru innych miejsc oraz dobowym rejsie statkiem po wielkim sztucznym jeziorze Kariba oraz poznaniu słynnych Wodospadów Wiktorii na granicy z Zambezi, jechaliśmy do RPA. W pewnym momencie, robiąc krótki postój przy ogromnym baobabie, zauważyliśmy w buszu dochodzącym do drogi strzechy chatek. A może tam zajrzymy, zaproponowała jedna z uczestniczek? Poszliśmy wydeptaną ścieżką, przy pierwszej chacie murzyńskiej wioski zatrzymał nas przeraźliwy krzyk i płacz jakiegoś berbecia, na oko około 1,5 rocznego. Prawdopodobnie pierwszy raz zobaczył obcych, i to białych. Zaraz schronił się pod opiekę matki, która na metalowej blasze ustawionej na 4 kamieniach obok biedniutkiej okrągłej chatki przygotowywała posiłek. Jakąś chyba fasolę. Kobieta popatrzyła na nas, uśmiechnęła się, gestem zaprosiła do obejścia, o ile można było tak nazwać czysto zamiecione kilka metrów kwadratowych obok chaty. I pierwszym pytaniem, jakie nam zadała łamanym angielskim, nie tylko mnie wręcz powaliła: czy nie jesteście głodni, czy nie trzeba was nakarmić?

Ciekawość świata

Biedna, żyjąca w prymitywnych warunkach, niewiele mająca jedzenia, aby nakarmić własną rodzinę, „dzika” kobieta, przed których „najazdem” straszą nas „prawdziwi polscy patrioci”, najpierw zatroszczyła się o niespodziewanych gości. Oczywiście podziękowaliśmy, obejrzeliśmy tę niewielką wioskę, zrobiliśmy kilka zdjęć, zostawiając jej mieszkańcom prawdziwe dla nich „skarby”. Duże, plastikowe butelki po wodzie. Dzięki temu także dzieci mogły przynosić wodę ze źródła, a nie tylko matki w glinianych naczyniach. Mężczyzn nie widzieliśmy, byli chyba gdzieś w pracy.

Przytaczam tę historię, gdyż dla mnie była ona, chociaż tylko jednym z wielu, wyjątkowym przykładem życzliwości i gościnności „tubylców”, z jakimi spotkałem się. A zarazem dowodów, jak bardzo podróże rzeczywiście kształcą. Pozwalają wyzwalać się ze stereotypów, fałszywych opinii o „obcych”. Trzeba tylko umieć zwracać podczas nich uwagę na to, co warto zobaczyć i zrozumieć. I to nie tylko w trakcie wyjazdów do egzotycznych krajów. Mam w tym sporo doświadczenia, spróbuję, chociaż częściowo, podzielić się nim. Może się to komuś przyda. Ciekawość świata rozwijała się u mnie stopniowo, ale od kołyski.

Turysta od pieluch

Zgodnie z obecną, międzynarodową definicją, turystą jest każdy, kto z powodów niezwiązanych z praca zawodową, przemieszcza się w inne miejsce i spędza tam przynajmniej jedną noc. W moim przypadku od 3 tygodnia życia, gdyż rodzice doszli do wniosku, że dla niemowlaka zdrowiej będzie, jak spędzi trochę czasu nie w rodzinnym mieście, lecz na wsi w odległym o kilka kilometrów niego dużym, zamożnym wiejskim domu. Z mamą u jej przyjaciółki oraz częstymi dojazdami taty na rowerze. Działo się to baaardzo dawno temu, jeszcze za życia marszałka Józefa Piłsudskiego.

Tradycji turystycznych w naszej typowej, powiatowej inteligenckiej rodzinie urzędnika samorządowego i nauczycielki właściwie nie było. Co prawda tata był w młodości harcerzem i instruktorem harcerskim, a więc „wędrowanie”, głównie po okolicach – i ich poznawanie, uprawiał dosyć często. Były też jego wyjazdy do innych miast związane ze studiami i pracą zawodową, spływy kajakowe, także ze mną, na Pilicy z Sulejowa do Inowłodza i Spały. Zalew Sulejowski powstał dopiero po wojnie, wówczas była to rzeka płynąca spokojnie, ale trochę dzika.

Nie tylko okolice rodzinnego miasta

Były też wyjazdy dalsze: do dziadków po kądzieli we Lwowie, czy na zimowe urlopy do Krynicy-Zdroju. Ale na całe lato rodzina wynajmowała mieszkanie na skraju lasu i blisko plaży nad rzeką w tymże Sulejowie, odległym o 15 km od mojego rodzinnego Piotrkowa, po II wojnie światowej z dodaniem mu drugiego członu nazwy „Trybunalskiego”. Nawet jednak w tamtych warunkach jakoś budziło się we mnie zainteresowanie światem. Najpierw szukanie odpowiedzi na pytania: a co jest za tym rogiem, zakrętem drogi czy rzeki, później horyzontem?
Młodszym czytelnikom muszę wyjaśnić, że nie było wówczas turystyki (mimo rozwijania jej przez zasłużone Polskie Towarzystwo Krajoznawcze, którego działacze piotrkowscy mieli spore osiągnięcia) nie tylko masowej, ale praktycznie żadnej, w rozsądnej skali. Nie ukazywały się w Polsce czasopisma podróżnicze, czy w ogóle kolorowe. Nie było nie tylko Internetu, ale nawet telewizji, nie mówiąc już o telefonach komórkowych czy smartfonach (jak ci ludzie bez nich żyli?). A „oknami na świat” były rzadkie, na szczęście mieliśmy go, odbiorniki radiowe.

Z fotoaparatem od dzieciństwa

Najpierw „kryształkowe”, ze słuchawkami i miedzianymi antenami rozciąganymi w mieszkaniach i poza nimi, później już lampowe. Momentami przełomowymi w moich zainteresowaniach, które można określić jako turystyczne, były wspomniane wyjazdy wakacyjne i poznawanie w ich trakcie okolic, spływy kajakowe, wyjazdy do dziadków i rodzin braci mamy do Lwowa z pierwszymi w nim jazdami tramwajami oraz poznawaniem kolejnego, po rodzinnym, miasta i jego atrakcji. Ważną okazała się fotografia, a aparaty fotograficzne były jeszcze rzadsze, niż radiowe.

Dopuszczony do mieszkowego „Kodaka” taty już w wieku 6 lat, okazałem się na tyle pojętnym w jego nieprostej obsłudze (wymiana celuloidowych filmów, ustawianie czasu migawki i przysłony, umiejętność obliczana na oko odległości), że pozwalano mi nim robić zdjęcia rodzinne, zachowane dotychczas. Ten wiek: 6 lat, okazał się zresztą jednym z przełomowych w moim życiu. Poza dostępem, pod okiem taty, do aparatu fotograficznego, wyjechałem po raz pierwszy samodzielnie, tj. bez żadnego z rodziców, bo mama była w ostatnim okresie oczekiwania na urodzenie się mojej siostry, na kolonię zuchową.

Jak się żyło w innym świecie?

Co prawda też niedaleko, bo mieściła się ona w budynku szkoły, spalonej w 1939 r., w wiosce Podklasztorze położonej między Sulejowem i byłym tamtejszym opactwem cystersów, tata mógł więc co niedziela odwiedzać mnie na rowerze. A ja poznać leżący o rzut beretem dawny klasztor z czynnym tylko starym kościołem – romańską bazyliką z początku XIII wieku, paroma jako – tako zachowanymi budynkami i ich ruinami. A we wrześniu poszedłem do I klasy szkoły powszechnej. Oczywiście nie tej – to była domowa zasada, w której uczyła mama.

Rodzice zdecydowali, że już do tego dojrzałem, chociaż nie uczęszczałem wcześniej do przedszkola. Nie wiem nawet, czy takie już wówczas w mieście były. W niedawnych latach bardzo śmieszyły mnie dyskusje i zażarte spory „ekspertów”, czy 6-latkowie już mogą rozpocząć szkolną edukację. Byłem od współczesnych naprawdę o wiele mniej rozwinięty, żyłem przecież w zupełnie innym świecie. Bez przedszkola, TV, Internetu, telefonów komórkowych, kolorowych czasopism. Nawet długopisów wówczas jeszcze nie wynaleziono, a wieczne pióra z uzupełnianym atramentem były dla dzieci niedostępne. I chociaż w klasie rówieśników miałem niewielu, moja edukacja przebiegała od jej początków bezproblemowo.

Znaczki pocztowe inspiracją do podróży

Najważniejszym jednak impulsem do zainteresowania się przeze mnie późniejszymi podróżami i poznawaniem świata, stała się… filatelistyka. Ale o niej oraz innych źródłach inspiracji do poznawania świata i podróży, napiszę za kilka dni w drugiej części.

Tekst i zdjęcia © Cezary Rudziński
www.globtroter.info

a