niedziela, maj 05, 2024
Follow Us
×

Ostrzeżenie

JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 98.
JFolder::pliki: Ścieżka nie jest folderem. Ścieżka: /home/kur365/domains/kurier365.pl/public_html/images/6902.
×

Uwaga

There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery Pro plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder: images/6902
piątek, 06 kwiecień 2012 11:14

Parowski niecenzuralnie o polskim raju utraconym Wyróżniony

Napisała
Oceń ten artykuł
(0 głosów)
Rysunek z książki "Burza. Ucieczka z Warszawy '40" Rysunek z książki "Burza. Ucieczka z Warszawy '40" rys. Krzysztof Gawronkiewicz

Z Maciejem Parowskim, autorem książki „Burza. Ucieczka z Warszawy '40" rozmawiamy o tym, do czego dojrzewa pisarz, po co mu odwaga i rady przyjaciół, a także, dlaczego jego powieść jest wciąż lepsza od niego. 

Na końcu „Burzy. Ucieczki z Warszawy '40" widnieje informacja, że książka powstała w latach 1989-2009. Tak długo pisał Pan tę powieść?

Ostateczny tekst krótko – niecały rok. Wtedy podejmowałem końcowe rozstrzygnięcia, wykorzystując wcześniejsze pomysły, lektury. Rok 2009 wyjątkowo nadawał się do pisania. Polacy intensywnie wspominali wrzesień 1939 roku i to, co do niego doprowadziło, cenzura od dawna nie istniała, dużo materiałów z dwu dekad czekało na ladach. Obserwowałem na bieżąco kronikę warszawską Majewskiego w „Gazecie Stołecznej" - ona żyła 70-tą rocznicą i przybliżała XX-lecie. Emitowano też codziennie w radiowej jedynce audycję „Rok wojny – rok pokoju" Doroty Truszczak, więc tkwiłem w epoce. Pewne rzeczy łapałem w ostatniej chwili – zauważałem czy przeczytałem coś ciekawego w tramwaju, na ulicy i wprowadzałem do książki. Pisałem krótkimi rozdzialikami, niechronologicznie. Miały być trzy dni, wyszło ponad tydzień. Jak się ma w książce Orwella, Ossowieckiego, to musi potrwać zanim ich bolszewicy porwą, a Polacy odbiją.

 

Czy łatwo było napisać tę książkę?

Robiłem powieść o strukturze otwartej. Pomysł ewoluował, bohaterowie sami się wpraszali na scenę - tak było z Antkiem Powstańcem. To innego rodzaju zajęcie niż pisanie felietonów, esejów. Recenzowanie jest wbrew naturze. Trzeba dać diagnozę, precyzyjnie nazwać wrażenia. Człowiek jest więźniem i sługą tematu, ograniczanym regułami krytycznego języka. W przypadku prozy bohaterowie robią co chcą, choć sytuacja podlega naszej woli. Jak w nocy piszę krytykę, to bardzo długo nie mogę zmrużyć oka. A od prozy wstawałem i po kwadransie już spałem. Bo opowiadanie nie jest tak męczące – jest naturalnym procesem. Już dzieci opowiadają. Ja popijałem podczas pisania pigwówkę albo wiśniówkę - jak gawędziarz, bajarz.

 {gallery}6902{/gallery}

 

Kiedy narodził się pomysł na tę powieść?

To był 1983 rok. Kolega z podstawówki, ex-komandos, później także kowal artystyczny Zdzisław Gałecki zaczepił mnie w kinie „Relax". Po filmie „Psy wojny" w kawiarni opowiedział mi o pomyśle na komiks o wrześniu'39 wygranym w wyniku gigantycznych opadów. Wiedział, że jestem autorem „Funky Kovala", szkicował plany bitew, przebieg kampanii w błocie, ale mnie nie interesowały zmagania wojenne. Od razu zobaczyłem niecenzuralną powieść o raju utraconym. I odzyskanym – oto Witkacy z Gombrowiczem spacerują po Warszawie A.D. 1940. Cała historia owinęła mi się wokół tego. Zdzisław marzył o batalistyce, ja uważałem, że to powinno iść w kierunku opowieści idei. W 1989 roku zaraz po wyborach czerwcowych, napisałem do „Fantastyki" szkic scenariusza filmowego na tej podstawie. I to po obróbce weszło do książki. Ale wydrukowałem też konspekt Zdzisława. Okazało się, że ludzie się tym zainteresowali. Niemcy to przetłumaczyli. Z Krzysztofem Gawronkiewiczem, znanym rysownikiem, zaczęliśmy robić komiks na podstawie mojego scenariusza. Historia nabierała kształtu, przybywało mi epizodów, Krzysztof narysował kilkanaście wspaniałych artystycznie i technicznie plansz. Uchodzą za jeden z najciekawszych, ale niedokończonych, polskich komiksów.

 

Skoro pomysł pojawił się w 1983 roku, to dlaczego książka powstała dopiero w 2009 roku?

Nie mogłem wcześniej. W latach 80. byłem za głupi, nie wiedziałem tysięcy rzeczy. PRL-owska kultura zakłamywała II RP. Sporo znalazłem w książkach wydanych po 1989 roku. Przedtem pewne postaci, tematy, zdarzenia, w polskim piśmiennictwie nie istniały. Jest też problem kompetencji emocjonalnej. Gdy wymyślałem zarysy tej historii w 1983 roku, wszystkie postaci były ode mnie starsze. W 2009 roku, już wszyscy bohaterowie byli ode mnie młodsi. W ciągu tych lat lepiej zacząłem rozumieć nie tylko historię, ale nabrałem też powagi i odwagi.

 

Do czego była Panu potrzebna ta odwaga?

Żeby przemówić głosem prezydenta Starzyńskiego, ministra Becka, marszałka Rydza Śmigłego, żeby z nonszalancją (popijając pigwówkę!) naszkicować zabawny dialog między Koestelerem, Orwellem, Camusem, Jungerem, rotmistrzem Pileckim, kurierem Janem Karskim, młodym Lemem i Zośką oraz Rudym z Szarych Szeregów i Stasinkiem Sosabowskim. To oni u mnie pocieszają Ericha Kastnera, autora „Emila i detektywów", bo on się wstydzi, że Hitler akurat tej jego książki nie spalił. Albo by napisać scenę, która do dziś mnie samego zaskakuje: Broniewski dopada Erenburga i wrzeszczy z wyrzutem: „ty komunisto!", a Tuwim doskakuje i krzyczy „ty Żydzie!" To miało być świadectwo dwu budzących się świadomości zmąconych dotąd totalitaryzmem. Bałem się, czy to nie idzie za daleko, czy to nie za ostre? Ale byłem w dzieciństwie świadkiem, jak bracia wymyślali sobie od „sk...synów" i wiem, że można się tak zaplątać.

 

A PRL-owska cenzura? Bał się Pan, że taki pomysł na powieść jej się nie spodoba?

Podług PRL-owskiej historiografii wejście komunistów do Polski w 1939 i 1944 roku było wybawieniem. U mnie i 1 i 17 września to wielkie nieszczęście. Została zamordowana II Rzeczpospolita, w której kwitła nauka, kultura i wielonarodowe społeczeństwo. Tylko, że u mnie do tego nie dochodzi, niektórym bohaterom zwiduje się to jako koszmar. Żal i rozpacz za zamordowaną Polską wyartykułowałem w snach. Na jawie zamiast łez daję czytelnikom Polskę zwycięską. Bez 6 lat okupacji i 45 lat PRL-u. Ogrywam i wydrwiwam zły los. Szydzę z francuskiej i angielskiej zdrady, z sowieckiego noża w plecy. Pisanie tak pomyślanej książki w 1983 roku było owszem do wyobrażenia, ale może w Paryżu. No, a po 1989 roku musiałem się mocno autorsko podciągnąć, do wielu spraw dojrzeć. Na trop bardzo ważnego dla książki pomysłu z dwoma kongresami – na Polibudzie i Uniwerku – wpadłem dopiero wiosną 2007 roku, kiedy szkicowałem projekt scenariusza „Burzy" dla Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, który, oczywiście, projektu nie wziął.

 

Polacy przepadają za martyrologią i rozpamiętywaniem swojej tragicznej historii. Pan pokusił się o coś zupełnie innego...

Mówi się, że to książka bez kompleksów. Fakt, chyba najwięcej jest w niej przekory. Znany autor, Łukasz Orbitowski, powiedział, że odwróciłem dowcip Mleczki. U Mleczki Bóg mówi: „A teraz zrobimy Polsce figla i umieścimy ją między Niemcami a Rosją". A u mnie Pan Bóg robi figla Rosji i Niemcom, umieszczając między nimi Polskę.

 

Czy w tej powieści nie idealizuje Pan II Rzeczpospolitej?

Cała książka jest marzeniem, tęsknotą. Za lepszą Polską i światem, za fajniejszym wiekiem XX. A receptą na to było powstrzymanie faszyzmu i komunizmu. Zaoferowałem to Polakom i okazało się, że wszyscy skorzystali – nawet komuniści. Czytelnicy chcieli tę wojnę wygrać, kibicowali mi. Ale wygrałem ją inaczej niż myśleli. Oczekiwano opisu przełomowych bitew, a mnie chodziło o ocalenie starego świata i o trwanie dorobku II Rzeczpospolitej.

 

Czy według Pana obywatele II Rzeczpospolitej żyli ze sobą harmonii?

Idealizuję tamte czasy – mój ojciec w opowieściach też to robił. Ale nawet w wywiadzie Barbary Toruńczyk z Giedroyciem czytamy, że syjoniści współpracowali z narodowcami, czuli, że muszą się dogadać, jedni drugim pomagali emigrować do Palestyny, bośmy się już w Polsce nie mieścili. A w czasie wojny wielu antysemitów ratowało Żydów. To państwo miało na siebie pomysł. Były miejscowości, gdzie w jednej świątyni ludzie różnych wiar odprawiali modły. Polska żyła między faszystowskimi Niemcami, a Sowietami Stalina. To tam działy się rzeczy prawdziwie przerażające. I u nas miały miejsce nieprzyzwoite wydarzenia, ale nieporównywalne z tym, co działo się za granicami.

 

Jakby Pan określił gatunek tej powieści?

Autorzy mają problem z wyborem konwencji. We mnie był lęk przed wielką rodzajową powieścią z milionem szczegółów. Zarzucano mi, że książka napisana jest „flashami", występują w niej fiszki z encyklopedii, a nie rozbudowane postaci. Ale wielu to wystarcza – książka nie rozwija wszystkich wątków, ale pobudza wyobraźnię. Chciałem pisać bez śmiecia narracyjnego, trochę, jak konspekt scenariusza. Moja żona, która nie lubi fantastyki, powiedziała, że to się dobrze czyta. Wybór oschłej formy był celowy. Rzecz najpierw wymyślana dla filmu, potem komiksu, finalnie sprawdziła się w prozie. Ta forma do mnie przyszła, nabierała kształtu, jako synteza form. Miałem dać książce podtytuł „kino prozą", bo rzecz pisana jest filmowo, no i dwa rozdziały traktują o filmie, o pracy na planie i ludziach kina. Taka forma do niczego mnie nie zmuszała, pozwalała iść za sytuacją, otwierała nowe możliwości.

 

Jakie były reakcje czytelników po publikacji Pana książki?

Ludzie spodziewali się czegoś innego. Pozostawałem poza kategoriami. Ktoś w sieci napisał – „Znakomita książka, taka sobie powieść". Zarzucano mi chaotyczność i niezborność. Mówiono, że to nie jest powieść, tylko świat zbudowany z migawek. Krytykowano konspektowość „Burzy". Ta struktura wielu niepokoiła. Chcieliby dostać wszystko na tacy. A ja im proponuję, żeby razem ze mną żyli w tej opowieści, w tym świecie. Bo mam wrażenie harmonii. Przecież są kuchnie fusion, są style łączone. Z drugiej strony ludzie, którzy nie lubią fantastyki, czytają „Burzę", i ona ich uwodzi. Także miłośnicy fantastyki dali mi Puchar Bachusa w Zielonej Górze, nominowali mnie do Śląkfy w Katowicach. Kapituła nagrody imienia Józefa Mackiewicza dała mi wyróżnienie, drugie takie ma Jacek Dukaj za „Wrońca". On też fantastycznie pograł z historią. Dużo o naszych książkach dyskutowano – jak są napisane i czemu dają świadectwo.

 

Podobno wiele osób kibicowało Panu, podpowiadało i doradzało, już w trakcie pisania...

Ta książka wyskoczyła z kultury, nie tylko ze mnie. Nie sposób było przy niej wiedzieć wszystkiego od razu. Radziłem się różnych osób. Historyków, psychologów, germanistów, polonistów, świadków epoki. Dużo istotnych szczegółów podarował mi Lech Jęczmyk, który wyczuł, że idealizuję II RP i radził jeszcze mocniej nacisnąć ten klawisz. Ludzie upominali się o racje, o uwagę dla różnych postaci. Nawet demoniczny Wiligut i zdrajca Igo Sym mieli obrońców. Ważne były takie rzeczy, jak trasy międzynarodowych pociągów. Kolega krytyk domagał się więcej świństw od świetlanych bohaterów. Znajomi chcieli mieć udział w tej wojnie, chwalili jedne epizody, krytykowali inne. Bardzo mnie to nakręcało. Tak samo jak broszura o kilkunastu wielkich Polakach podsunięta przez wydawcę NCK. Dla kilku od razu znalazłem w książce zatrudnienie. Choćby dla postaci podróżnika Nowaka, który jeździł na rowerze po Afryce. Pomysł, że Erenburg chce dosiąść jego roweru (podług hasła z 1945 roku: „Weźcie czasy i rowery, tylko idźcie do cholery!") był automatyczny.

Miałem też mistyczne przygody. Na przykład wziąłem z czytelni na Koszykowej książkę Ossowieckiego; zamiast dzisiejszego wydania z historycznym posłowiem, dali mi stary tom, pożółkłe, rozsypujące się kartki. Ale zajrzałem na początek, a tam dedykacja: „Pani generałowej - Stefan Ossowiecki 1936 rok". Dotknąłem śladu mojego bohatera! To był znak, że on jest po mojej stronie, Opatrzność była mi przychylna.

Albo na Targach Książki 2010 podpisywałem „Burzę", a obok Andrzej Wat, syn Aleksandra, prezentował swoje wspomnienia. W „Burzy" jest sporo napisałem o ojcu, jest też mowa o synu. Podarowałem mu książkę, wyjaśniłem, wskazałem odpowiednie strony. Skomentował z uśmiechem: „Wie pan co, to jest sytuacja bardzo Watowska".

 

Czy nie ma Pan wrażenia, że przez te podpowiedzi i rady ta książka nie jest tylko Pańska?

Gorzej wypadają książki, kiedy autor jest samotny, nie ma przyjaciół, wsparcia historyków, gazet, opinii publicznej, uniwersytetów, środowiska. My, fantaści, akurat je mamy. Ciężko samemu z siebie wysnuć opowieść o świecie. Jeśli proszono, żebym pewnym postaciom pomógł, innym utrudnił, żebym kogoś wytłumaczył albo usprawiedliwił, to z tych uwag rodziły się nowe fabularne sytuacje. Dzięki temu postaci są pełniejsze. Autorzy są dłużnikami tych, z którymi rozmawiali, którym się zwierzyli. Pisarz powinien prosić los o takich ludzi, pomocników. Nieobecność podobnych rozmów czyni pisarza i jego dzieło uboższym. Książka nie miała być tylko moja, miała być dobra.

 

Czy w „Burzy" znajdziemy jakieś osobiste wątki?

Student Stefan to mój ojciec. I on jako gruźlik-student oprowadza w książce Orwella, humanistę doskonałego, współczującego człowieka. Stary rozmawiał też z ojcem Kolbe. On przepowiadał wojnę i to jest w powieści. Z kolei Irena Szymulanka to moja mama. Ona przez całe życie chwaliła się, że Wyka był jej nauczycielem w liceum. A jak już niewiele rozumiała, to przyznała się, że Wyka krzyczał na dziewczyny, że nic nie kapują. To też jest w książce.

 

Czy z perspektywy paru lat coś by Pan w niej zmienił?

Niczego nie chcę ruszać. Jestem szczęśliwy, że mam taką powieść w dorobku. To spełnienie marzeń. Długo zdawało mi się, że ta robota mnie przerośnie. Może brzydko to zabrzmi, ale jestem zadowolony. To najpiękniejsza rzecz jaka, poza małżeństwem i ojcostwem, mi się przydarzyła. Na co dzień jesteśmy zwyczajnymi ludźmi, a pisząc, stajemy na palcach. Ta powieść jest cały czas lepsza ode mnie.

 

Pisze Pan kolejną książkę?

Kończę drugi tom obszernej pracy o fantastyce filmowej, komiksowej, malarskiej „Małpy Pana Boga. Obrazy". Ale marzy mi się prozatorska książka, która by pokazała polityków, jako gorszy, przeklęty rodzaj istot - ludojadów, bezwzględnych drapieżników. Mam parę scen węzłowych. Sam siebie zachęcam: przecież o współczesnym świecie wiesz więcej niż o tym z 1940 roku, więc czego tu się bać? Otóż jest taka scena w „Ruchomym święcie", gdzie Fitzgerald mówi do Hemingwaya, że bogaci różnią się od innych ludzi. Hemingway mu tłumaczy, że tak samo mają żołądki, genitalia, zęby... Fitzgerald: „A jednak się różnią". Na co Hemingway: „Czym, na litość boską, Scotie?!" I wtedy Fitzgerald wypala: „Tym, że mają więcej pieniędzy"... Właśnie tym się różnią od nas ludzie władzy. Tym, że mają więcej władzy, mogą traktować innych instrumentalnie i to im uchodzi na sucho. O tym chciałbym napisać.

 

Dziękuję za rozmowę.

{jumi [*7]}

a